Dwa ultramaratonowe szutrowe rajdy.
Sprawdzony organizator.
Najlepsza atmosfera.
Rower. Przyjaźń. Fun.
THE ADVENTURE
Dwa ultramaratonowe szutrowe rajdy.
Sprawdzony organizator.
Najlepsza atmosfera.
Rower. Przyjaźń. Fun.
LONG
Open
Gravel CX-Kobiety
Gravel CX-Mężczyźni
MTB -Kobiety
MTB Mężczyźni
SHORT
Open
Gravel CX-Kobiety
Gravel CX-Mężczyźni
MTB -Kobiety
MTB Mężczyźni
Jednak decyzja o przyspieszonym noclegu w cywilizowanych warunkach była dobrą decyzją. Wieczór miło spędzony z „autochtonami” (to nie obelga broń boże!”) dość pozytywnie wpłynął na kondycję psychofizyczną. Zwłaszcza fizyczną… Szybkie śniadanie – kupiona wieczorem konserwa i dwie kromki i poranna prewencyjna porcja tabletek przeciwbólowych.
Przez noc naładowały się wszystkie pożeracze energii – przede wszystkim telefon i kamera. Od drugiego dnia nawigacja leci na bateriach bo oczywiście zapomniałem ładowarki i nie mogę naładować akumulatorka.
Ani skarpety ani koszulka wyprane wieczorem nie wyschły. Wydaje się, że nawet nie odparowały minimum wilgoci. Trudno – ramiona lemondki do czegoś się przydadzą.
Suszarka do prania za kupę siana 🙂
Wyprowadzam suszarkę do prania z szopy, wieszam pranie, smaruję łańcuch i żegnam uśpiony rynek Brzeźna Szlacheckiego. Ruszam w bój niczym wspomniani już wcześniej Kaszubi na Turków.
Urokliwy o 5tej rano ryneczek w Brzeźnie
Pogoda świetna, czyste niebo, zapowiada się upalny dzień. Co z jednej strony cieszy ale z drugiej też martwi.
Kaszubskie szutry
Ciężko trochę jedzie się bez skarpet – jedna para po pierwszym dniu została w koszu na śmieci nad jeziorem a druga przecież suszy się na lemondce. Kolano sprawuje jako tako – nie daje o sobie zapomnieć ale też nie doskwiera w stopniu uniemożliwiającym jazdę.
Asfalty, szuterki… Po około dwóch godzinach dojeżdżam do Góry Siemierzyckiej – to jakiś lokalny punkt widokowy – trwa budowa nowej wieży widokowej w miejsce poprzedniej, drewnianej – niestety nie ma info co się stało z wcześniejszą. Chwila odpoczynku – półmokre skarpety lądują na stopach.
Wieża widokowa na Górze Siemierzyckiej
I znowu… Szutry, asfalty, jeziora… Nuda.. Nic się nie dzieje. To nie Bieszczady…
Czas na jakieś śniadanie. Zjeżdżam kilkaset metrów z trasy – miejscowość Kłączno. W Groszku kupuję świeże słodkie bułki i pitny jogurt. Dookoła mili ludzie. Widząc mnie pod sklepem uśmiechają się, mówią „dzień dobry”. Wszyscy. I starsi i młodzi. To jakaś inna kraina??
Kłączno
Ruszam dalej. Kolejne kilometry. Kolano powoli wraca do normalności – tzn zaczyna coraz bardziej dawać znać o sobie.
Dojeżdżam do Nakła. Pod parasolami pod sklepem kilku „pomorzaków”. Robię zakupy i wychodząc ze sklepu wpadam na Daniel Łazarek . Nie spotkaliśmy się na starcie z uwagi na długą, rozstrzeloną czasowo, listę startową to chociaż wyściskamy się w trasie. Standardowy zestaw – soczki, jogurcik, tabletki przeciwbólowe.
tak, to ta sama któa przejechała Carpatię…
Siedzimy z 20 minut i ruszamy dalej. Taka szarpana jazda. Raz ja z przodu raz z tyłu. Jedziemy przez tereny jakie w 2017 roku nawiedziła nawałnica podczas której w Suszku zginęły dwie harcerki. Wrażenie jest niesamowite. Sięgająca aż po horyzont pustynia z pojedynczymi kikutami drzew.
Krajobraz po nawałnicy
Bujamy się tak razem z 20km. Po drodze zaliczamy jakieś lokalne stonehenge – Cmentarzysko w Węsiorach. Kilka km za Węsiorami chwilowo kapituluję. Uwalam się w przydrożnym rowie na trawie na chwilę odpoczynku. Wg pierwotnych planów w tej chwili miałem siedzieć w pociągu powrotnym z Gdańska do Wrocławia. Dojeżdża Daniel, który akurat został trochę z tyłu. Mówię, mu żeby jechał, że nie chcę go zwalniać. Po chwili wpadam na genialny pomysł regulacji wysokości siodełka – to tak żeby sobie odciążyć kolano… Luzuję śrubę imbusową a przy próbie ponownego dociągnięcia śruba pęka. Zajebiście. Ok. 100km do mety a ja na własne życzenie uniemożliwiam sobie dalszą jazdę.
pech
Trzeba szukać koła ratunkowego. Telefon do Szczepan Paszek. Okazuje się, że taki sam gwint jak śruba sztycy mają śruby mocujące mostek do rury sterowej i kierownicę do mostka. Pierwszych jest dwie drugich jest cztery. No tak tylko tych drugich jest cztery w normalnych rowerach. W moim Focusie też są dwie. Decyduję że skorzystam z jednej z tych które mocują kierownicę – jest niestety dużo krótsza niż oryginalna. Ale niestety najpierw muszę poradzić sobie z wykręceniem kikuta tej „strzelonej”. Kilkaset metrów z buta i ratuje mnie kombinerkami facet siedzący z synami przed domem. Mocuję jakoś sztycę dokręcając śrubkę z wielką ostrożnością (gdyby jeszcze strzeliła ta byłaby tragedia) i jakoś ruszam dalej.
Po dwóch kilometrach trafia się gospodarstwo rolne z facetem naprawiającym traktor. Znajduje śrubę odpowiedniej długości. Jestem ocalony.
Ruszam dalej. Wyjeżdżając z mojego przygodnego „warsztatu” wpadam na Michal Kochalski . Z nim też chwilę jedziemy razem. Chyba także nie ma dnia 🙂
Tak sobie lajtowo jadąc można dostrzec dużo różnic w przyrodzie. Podczas gdy u nas na Dolnym Śląsku mieliśmy sezon truskawkowy w pełni tutaj truskawek jeszcze nie było – dopiero kwitną. U nas rzepaki już przekwitały, tu były w pełnym rozkwicie… To taka uwaga „na marginesie”..
strawberry fields (forever?)
105-ty km dzisiejszego dnia. Pozostało jeszcze ok. 60. Ostatnia tabletka rozpuszczalnej Solpadeiny. Jakoś dociągnę…
Ostatnia tabletka
14,5 godz i 145 km od dzisiejszego startu początek Trójmiasta. Jakieś stare torowisko, Lasy Oliwskie (całkiem niezłe tereny do MTB) i dojazd ulicami Gdańska do mety.
tam musi być jakaś cywilizacja…
Jak się okazało po powrocie na najważniejszy moment całego ultra – wjazd na metę na plaży – nie włączyłem kamery.
Ale zdążyłem na zachód słońca.
bohater 520km
Więc tak…
Zapomniałem w pierwszej części napisać o tym, że znaleźliśmy na trasie żółtą przeciwdeszczówkę którą dopchałem do, i tak na full zapakowanej, “płetwy”. Chyba dlatego tak mi się “wiuwała” na boki podczas jazdy… A na błocie przed Czarnem Wielkim w totalnej ciemności oczywiście sakwopłetwa musiała mi się rozpiąć i połowa zawartości wysypała się w błoto. A tak marzyłem o przebraniu się przed drzemką w suche rzeczy….
Ale wracamy do dnia drugiego. Jest koło 4-tej. Budzę się z “półsnu na baczność” na trzydziestocentymetrowej szerokości ławeczce. Ciekawe czy chrapaliśmy z Rafałem? Wpierał mi kilkanaście godzin wcześniej, że w noc przed startem chrapałem. Ale ja przecież nie chrapię.
mamba on bike raczej nam tego nie powie bo wiem z filmiku sprzed startu że w swoim ekwipunku ma stopery do uszu. Chyba właśnie na takie okazje. Ciekawe czy używała tej nocy 😉
A tak w zasadzie to nie budzę się sam tylko budzi mnie “Major” (Rafał) bo szeleści bivem który składa i pakuje. Pakuje??? O CZWARTEJ rano?? Ochu…ł???
Kiedyś w żartach powiedziałem mu, że jak ukończy Pomorską500 w limicie to zrobię mu … wiecie co – to czego facet facetowi nie robi chyba że mają na imię Robert i Krzysztof… 😉 Takie głupie męskie żarty. Zaczynam wierzyć że wziął to na poważnie i zastanawiam się nad jakąś dywersją w jego hulajnodze. Ale…. Łańcucha nie ma. Napędu też nie. Siodełka też… Musiałbym mu chyba nogi połamać…
Rafał rzeczywiście zbiera się do wyruszenia w drogę. Zadziwia mnie coraz bardziej.
Znam go z jego obowiązkowości, zorganizowania, wojskowego “poukładania”. Organizowaliśmy w 2019 razem dwie gonki i dał się poznać jako świetny organizator ryjący banię w najdrobniejszych szczegółach ale żeby AŻ TAK brać do siebie ZWYKŁY wyścig na 500km???
czas wstawać….
Trudno, trzeba wstawać. Nasz “apartament” nad Jeziorem Kolbackim niestety nie ma ścian bocznych więc wszystko jest mokre po nocy od wilgoci wiszącej w powietrzu. Ubłocone i mokre stempelkowe bolesławieckie skarpetki z poprzedniego dnia lecą do “koszalina”. Na szczęście mam drugą parę. Suchutkich. Chociaż tyle suchego. Zakładam wilgotne rękawki, spodenki, koszulkę, wiatrówkę. Jakoś to wyschnie już na mnie. Upewniam się że Dorota nie będzie bała się zostać sama nad jeziorem (co prawda jest już zupełnie jasno) ale w końcu przecież to kobieta… Dostaję błogosławieństwo na drogę i ruszam za Rafałem.
Pierwszy postój na ok 5km. Wczorajsze nocne gleby w błoto zakończyły się pęknięciem lewego chwytu gąbkowego. Na szczęście taśma izolacyjna jest równie skuteczna co trytytki 😉 .
przed naprawą
po naprawie
Jak na razie kolano nie dokucza. Myślę, że zacznie się ok. 50-go kilometra. I tak się zaczyna. No to czas na leki.
Dojeżdżam do Sępolna Wielkiego. 81 km przekręcone od rana. Zaczyna kropić. Kropienie bardzo szybko przechodzi w dość znaczną ulewę. Na szczęście po lewej dość duży budynek z wystającym okapem. Już dwa miejsca zajęte – mamba on bike (kiedy ona mnie wyprzedziła??) i jeden z kolegów.
Stoimy pod tym okapem a burza powoli się rozkręca. Na szczęście nie zacina. Ale tylko przez chwilę nie zacina. Korzystając z chwilowego osłabienia ulewy przeskakujemy 200m na przystanek autobusowy gdzie już koczuje dwóch “naszych” Ale mieścimy się bez problemu. Burza powoli odchodzi.
93-ci km. Sklepik w Miłocicach. Nie wierzę własnemu szczęściu ale na aptecznej półeczce znajduje się ostatnia maść przeciwbólowa. Dojeżdża kilka osób. Krótki przystanek na wzięcie leków i użycie maści.
pitstop Miłocice – zdj. Artur Mazur
102km – pięknie się wypogodziło. Świeci słońce. Czas dać odpocząć kolanu. Uwalam się na trawie z mocnym postanowieniem drzemki. Ale się nie da. Każdy przejeżdżający uważa za stosowne spytać czy wszystko OK. I jak tu ich wszystkich nie lubić? Czas ruszać dalej.
105km – Miłocin. Krótka przerwa na radlerka w małym sklepiku. Naprawdę krótka.
Następne kilometry to obszar Natury 2000 – Miasteckie Jeziora Lobeliowe. Są jeziora więc można domniemywać że jest też mokro. Jest mokro. Znowu błoto.
tędy ktoś chyba jechał 😉
120km dzisiejszej marszruty. Za Lubkowem znowu z asfaltu zjazd w las. I na pierwszy ogień błoto jak na czołgowisku. Mam kurła dość! Nie dam rady! Kolano napie…la, dupa pomimo smarowania Assosem poobcierana jak u “odparzonego” noworodka. Z tą dupą to w sumie nic dziwnego – pedałowanie bardziej na jedną nogę powoduje, że tyłek na siodełku hula jak brazylijska tancerka po ulicy. Rzucam rower w krzaki. Uzupełniam niedobór cukru “kolką” kupioną jeszcze w Miłocicach. I siadam bezsilny przy drodze.
pie..lę, nie jadę!
Dzwonię do Grzegorza Radziwonowskiego – jego prawe kolano jest w jeszcze gorszym stanie na tym gravelu na którym jedzie – “Grzesiek, rezygnujemy? We dwóch będzie mniejsza siara…” Grzesiek rzuca hasło: – “Czekaj na telefon. Dzwonię do Artura Mazura żeby nas zdjął z trasy”. No to siadam i czekam. Dzwonię do Rafała żeby zorientować się gdzie jest ale mamy straszną “słyszalność” – wnioskuję ze strzępów rozmowy, że jest daleko. Potem do mojego kata mentalnego – Szczepana który oczywiście kwituje – “Nie maż się! Jedziesz dalej! Zimne piwo w nagrodę już czeka w lodówce!”. No to ch…. Co tak będę sam siedział przy drodze? Jadę dalej. A Grzesiek nie dzwoni.
Po drodze jakieś jeziora. Koncentrowanie się na bólu nie sprzyja podziwianiu okoliczności przyrody. A całkiem ładnie jest… Po 8km dojeżdżam do Piaszczyny. Jest 18.00. Fajny sklepik na stawem w centrum miejscowości. Dużo ludzi z naszej “pomorskiej” ekipy. Część drzemie, część konsumuje, część po prostu odpoczywa. Pani ze sklepu chętnym robi kawę. Mnie wystarczy konserwa, bułka i zimny browarek – uprzejma sprzedawczyni pożycza mi widelec.
Na zachodzie słychać jakąś burzę. A w tamtą stronę jedziemy. Ruszam dalej. Po kolejnych 8km dojeżdżam do Brzeźna Szlacheckiego. Na szczęście burza przelatuje bokiem. Wita mnie tęcza i dwujęzyczne tablice miejscowości – to już chyba Kaszuby.
Tęcza nad Kaszubami? To jakiś znak? 😉
Mam serdecznie dość jazdy. Kolano odmawia mi posłuszeństwa (jakby co najmniej do tej pory było “posłuszne”…). Kładę się na ławce na przystanku autobusowym w centrum miejscowości – przydrzemię trochę to może tabletki przeciwbólowe zaczną działać. Jest 19-ta. W sumie chyba nawet nie ma sensu jechać dzisiaj dalej. Trzeba spróbować się zregenerować. Wyspać w cywilizowanych warunkach.
Trudno – planu dojechania w 48 godz. nie da się zrealizować… Pojechać sobotnim pociągiem o 12.20. do domu też nie. Teraz liczy się tylko dojechanie do Gdańska na plażę.
Najlepszym punktem informacyjnym w małych miejscowościach są sklepy. Ewentualnie kwiat młodzieży młodszej/starszej zapuszczający korzenie pod nimi. Dostaję wskazówki i ruszam na poszukiwanie kwatery. Niestety podane lokalizacje nie do końca wyczerpują znamiona rzetelnych i przemyślanych. Pod podanymi adresami nikogo nie ma.
Trafiam do jakiejś agroturystyki w samym centrum. Też pusto. Na sąsiednim podwórku trzech mężczyzn raczy się browarkiem. Pytam o jakieś kwatery a chyba nie wyglądam najlepiej bo biorą sobie za punkt honoru znaleźć mi nocleg. Wystarczy 5 minut i mam kwaterę. I zaproszenie na piwo od nowych znajomych.
Okazuje się, że moim gospodarzem jest gość który co roku w Brzeźnie Szlacheckim organizuje inscenizację Bitwy pod Wiedniem jako że to właśnie z Brzeźna wyruszyło pospolite ruszenie Kaszubów na wezwanie Króla Jana II Sobieskiego do wojny z Turkami. Oczywiście to dzięki bohaterskim Kaszubom potęga turecka została zmieciona w pył 😉
Dostaję węża z bieżącą wodą, spłukuję rower z błota i żeby jak najszybciej zacząć odpoczywać (ale jednocześnie nie okazać się burakiem z płd-zach Polski) wracam do poznanych Kaszubów zaczepiając oczywiście o sklep 😉 . Okazuje się, że to teść z dwoma zięciami. Fajnie się rozmawia przy piwie ale niestety odpoczynek ważniejszy.
P.S. Nawiasem mówiąc był plan dojechania dziś do Gdańska Brzeźna i udał się w części – dojechałem do Brzeźna. Szlacheckiego. 😀
Bilans dnia:
136km
1106m przewyższenia
2 Solpadeiny, 6 APAPów, 6 IBUMów, maść p.bólowa – doraźnie
Przyjechaliśmy z Rafałem dzień wcześniej.
Po wieczornym piwkowaniu przy ognisku budzę się dość szybko bo chyba ok. 4tej. Plan był taki, żeby wstać o 5tej, zjeść śniadanie na 2 godziny przed startem i ruszyć o 6.55 zgodnie z rozpiską. Ale kolega z naszego pokoju startuje chyba o 5-tej więc jak by się nie starał nie jest w stanie zbierać się w ciszy. A w sumie się nie stara 😀
Z łóżka naprzeciwko łypie na mnie też już obudzony Rafał. Leżymy jeszcze chwilę ale podniecenie i podekscytowanie nie pozwala na bezczynne leżenie. Tym bardziej, że tak na 100% nie jesteśmy spakowani. Ja pozostawiłem sobie do ostatniej chwili rozstrzygnięcie co do ilości i rodzaju elementów ubioru do zabrania. Patrzymy za okno i na prognozy. Nie zapowiada się zbyt ciekawie. Przejściowo padać ma na całej długości odcinka zaplanowanego na pierwszy dzień. Nie dziwię się podekscytowaniu Rafała ale JA?? Stary wyga po jednej zeszłorocznej Carpatii?? Powinien być pełny luz i opanowanie 😀
Poranny shower który miał być wieczornym ale poprzedniego dnia nie szło się dobić do koedukacyjnego prysznica. I idziemy na śniadanie. Oczywiście z zachowaniem społecznego dystansu. Menu dupy nie urywa – dwie bułki z jakąś sałatą, żółtym serem i rzodkiewką plus banan. Na szczęście jest kawa.
Na dole zaczyna się ruch związany z tym, że meldują się i pobierają pakiety startowe ludzie, którzy nie przyjechali poprzedniego popołudnia ale ściągają dopiero dzisiaj.
Poranne biuro
Czas na dopieszczenie sprzętu i dopięcie bagażu. Napełniamy bidony i bukłaki. Do “płetwy” dorzucam drugą kurtkę przeciwdeszczową.
Obok hulajki Rafała nikt nie przechodzi obojętnie. Foty, zagadywanie, ciekawość. Z pozycji “beki” i lekceważenia w chwili gdy na grupie pojawiło się info o tym, że Rafał startuje na hulajnodze powoli do wszystkich dochodzi, że on NAPRAWDĘ startuje. A jeszcze nikt nie zdaje sobie sprawy jak to się skończy.
Zbliża się nieuchronnie 6.55. Schodzimy na dół. Jeszcze nie pada. Punktualny start z wewnętrznego dziedzińca. Po kilku minutach Rafał się orientuje, że jedzie mu się lekko za lekko 🙂 . Zapomniał ze startu plecaka. Tak, tego który stoi za naszymi plecami 😉
Minuty przed startem
Jako, że i tak nie zakładaliśmy sztywnej wspólnej jazdy Rafał zawraca po plecak a ja jadę dalej. Wydawało się, że zobaczymy się dopiero na mecie. Deadline ustawiłem sobie na 48 godzin czyli poranne godziny w sobotę – na 12.20 miałem zabukowany bilet PKP Intercity do Wrocka. Znowu najbliższe godziny miały pokazać jak trafne jest powiedzenie “jeżeli chcesz rozśmieszyć Pana Boga powiedz mu o swoich planach”…
Po chyba około czternastu kilometrach asfaltu (lepszego lub gorszego) wpadamy na pierwsze piaski i szutry. Błoto też – kłania się Rezerwat Żółwia Błoć 😀 W międzyczasie zaczyna lekko padać deszcz. Takie męczące “siąpienie”. Chwilę pada, chwilę nie pada. Zakładam przeciwdeszczówkę po to żeby za chwilę ją zdjąć – jest dość ciepło. Stopniowo doganiam i wyprzedzam osoby startujące wcześniej.
Po 3,5 godz pierwszy kilkuminutowy przystanek – ORLEN Maszewo na 65km. Tempo może nie przyprawia o zawrót głowy ale to nie jest kilkudziesięciokilometrowy wyścig. To 520km jazdy SWOIM tempem gdzie o wynik walczy się wytrzymałością na brak snu i odpoczynku i często kończy się dzięki silnej psychice.
Kupuję butelkę wody, spłukuję napęd po pierwszym błocie. Zjadam kolarską bułeczkę z bakaliami i ruszam dalej. Jedzie się lekko, nogi kręcą jak wściekłe, pogoda wprost idealna do takiej jazdy.
ORLEN Maszewo
Na 80km przed Mokremi pech – urywa mi się pasek od torebki mocowanej na rurze poziomej. To taka rzepowa opaska obejmująca główkę ramy. A ta torebka jest dość ważnym elementem w całym setupie – to miejsce na ściągawkę z kilometrami, komórkę, powerbank, drobne części serwisowe… Sytuację ratują trytytki – za ten patent ktoś powinien dostać Nobla – pokażcie mi kolarza/cyklistę, który nie ratował się kiedyś trytytkami 😀 . Kilka minut, dwie dodatkowe dziurki wyrżnięte w bokach torebki, opaska z dwóch trytytek i jedziemy dalej.
Na 85km pojawiają się pierwsze niepokojące ukłucia w prawym kolanie. A jeszcze kilka km wcześniej delektowałem się jazdą bez bólu krzyża, pleców i rąk. Jadę w nadziei że jakoś to się rozejdzie.
Kolejny przystanek – Tucze. 98km. Setny kilometr trzeba uczcić pierwszym radlerem w tym ultra. Jeden z dwóch moich najlepszych smaków – grejfrut z limonką (jest jeszcze równie dobra sycylijska pomarańcza z limonką). Lokalesi pod sklepem starają się zrozumieć o co nam chodzi w tej jeździe. Dojeżdża kilku “Pomorzaków” – chwilkę gadamy – z jednym z nich zobaczymy się na Carpatii.
Toast za 100km.
Ruszam dalej. Kolano kłuje coraz bardziej dotkliwie. Wjeżdżamy w Rezerwat Źródliskowe Zbocza. Zatrzymuję się na chwilę odpoczynku dla kolana. Mija mnie Marcin Debski – znamy się z zeszłorocznej Carpatii – wracaliśmy z niej razem z kolejowymi przygodami z Mucznego do Wrocławia. Zamieniamy kilka słów i Marcin ciśnie dalej. Ja daję odpocząć kolanu. Za następnych kilka kilometrów niespodziewany “pitstop”. I znowu okazuje się jak świetną sprawą są takie ultra, gdzie postronni ludzie z własnej inicjatywy ustawiają się z “bufetami” z kawą, ciastem, napojami żeby wspomóc i ulżyć nam, jadącym. Ostoja Szamana – wspaniała miejscówka, przesympatyczni właściciele, kawa, woda z miętą i cytryną
Ostoja Szamana
Rozmawiam z dwoma kolegami o przejechanych kilometrach. Jakoś mimowolnie wspominam o dolegliwościach kolana. Okazuje się, że jeden z nich jest fizjoterapeutą. Ogląda moje kolano ale niestety poza ogólną diagnozą pomóc raczej nie może. Wspomina coś o “przyczepie” ale mam nadzieję że chodzi mu bardziej o “przyczep” mięśnia niż o sugerowaniu mi ściągnięcia przyczepy na rower 😀
135 km. Kolejny przystanek. Kopalnia Storkowo. Czas sięgnąć do zapasu środków przeciwbólowych. Żelazna rezerwa Solpadeiny (jedynego leku działającego na moje migrenowe bóle głowy) zostaje naruszona. Dwie tabletki ( z sześciu posiadanych) i ruszam dalej w stronę Drawska Pomorskiego. Kolano puszcza.
skorupka do rozpuszczenia Solpadeiny 🙂
155km. Drawsko Pomorskie. Oczywiście, skoncentrowany na bolącym kolanie, na dwudziestokilometrowym odcinku dwa razy zjeżdżam z trasy. Na szczęście tylko na kilkaset metrów więc nie nadrabiam za wiele. Na LOTOSie na wjeździe do miasta pytam sprzedawcę o apteki – twierdzi, że są. Trzeba zaopatrzyć się w jakieś maści i plastry przeciwbólowe. Google też pokazuje, że jest kilka aptek i co najważniejsze – są dziś OTWARTE – a mamy BOŻE CIAŁO! Wjeżdżając rozglądam się za jakąś restauracją. Nie da się nie zauważyć tłumów jakichś wariatów na rowerach. Ale wcześniej ważniejsza sprawa – apteka. Objeżdżam wszystkie miejscówki z internetu. Niestety wujek Google się myli. Wszystkie zamknięte. Pięknie kurła… Skoro tak to czas na obiad. Trzeba uzupełnić węgle. W pizzerii oczywiście pełno naszych. Spotykam zeszłorocznych znajomych – jechaliśmy razem przez dłuższy czas drugiego dnia Carpatii. Któryś z kolegów ma jakąś maść przeciwbólową – może pomoże choć na chwilę.
Pizzeria Vendetta 😀
Dzwonię do Rafała. Okazuje się, że jest przed Drawskiem. Czekam na niego bo podobno ma dobre tabletki przeciwbólowe. Dojeżdża. Stwierdzam, że już poczekam aż zje i pojedziemy razem. Rafał twierdzi, że za Doliną Pięciu Jezior są jakieś wiaty w których potencjalnie moglibyśmy się przenocować. To około 60km… Łykam Voltaren. Ruszamy we dwóch. Nie przeczuwając co przed nami. Po drodze zaliczamy Żabkę żeby uzupełnić zapasy. Kupuję APAP i IBUM i będę robił koktajle z obu na raz.
Robi się ponuro i mgliście. W końcu to już wczesny wieczór.
Facelia, Rafał i ja
Po drodze gubię się Rafałowi. Zatrzymuję się na chwilę na zdjęcie kurtki i “jedyneczkę” a on swoim tempem odjeżdża. A jak się jedzie w bardzo podobnym tempie to już potem ciężko kogoś dogonić. Doganiają mnieza to mamba on bike i Grzegorz Radziwonowski. Ciśniemy dalej razem. Z Grzegorzem ucinamy sobie pogawędki, którego z nas bardziej boli prawe kolano. Grzesiek jedzie na gravelu. Twardziel.
Robi się ciemno. Dzwonimy do Rafała gdzie możemy się spodziewać tych mitycznych wiat. Po 22giej znika gdzieś Grzegorz. Doganiamy za to w końcu Rafała.
No i zaczyna się rzeźnia. Łąki, wysoka trawa, kilometry błota – jak się potem okazało – rozjechanego przez odbywające się tu tydzień wcześniej zawody offroadowe. Na jednej z łąk, jadącej przodem Dorocie w przednie koło wplątuje się źle zaczepiony wężyk od bukłaka. Trzeba odkręcić koło żeby dało się to odplątać. Co ciekawe wężyk wytrzymał – wiadomo – to EVOC. Doganiamy Rafała ale wtedy z kolei odjeżdżają mi Rafał i Mamba. Na swoich nieprzeznaczonych do błota oponach wywalam się w nie ze trzy razy. Ludzie na przełajach/gravelach chyba przeszli/przejdą tu piekło. Na ostatnich kilometrach wyczerpuje mi się na dodatek bateria w nawigacji – nie ma sensu łapami upierdzielonymi błotem w ciemności wymieniać baterii bo tu i tak nie ma innej drogi. Jakby co to mam w komórce Koomota.
“Doczołguję” się w końcu pod sklep w Czarnem Wielkim. Oprócz “mojej” dwójki towarzyszy jest jeszcze kilka innych osób. Kupuję wodę, jakieś słodkie picie, dwa “Grześki”.
Po 18 godzinach od startu i 231 przejechanych kilometrach dojeżdżamy do altanki nad jeziorem. Jak się potem okazało, zaraz po naszym odjeździe spod sklepu właścicielowi zrobiło się szkoda tej zgrai pod sklepem i zadziałał załatwiając “na szybko” jakąś podłogę w świetlicy gdzie mogli się przespać.
“Nasza” altanka była dość bogato urządzona. Stół i dwie ławki, dach, brak ścian bocznych. mamba on bike oczywiście przypadł stół, Rafał ponieważ miał biva i śpiwór mógł położyć się na glebie, dla mnie wyposażonego tylko w śpiwór pozostaje ławka o wymiarach 30/150cm. Próbowaliście kiedyś spać na czymś takim? To spróbujcie 😀
Konik w stajence
A Dorota zasypiając nawet nie zdawała sobie sprawy, że jest tego wieczora chyba najbardziej bezpiecznym uczestnikiem Pomorskiej500 mając obstawę dwóch emerytowanych mundurowych 😀
Bilans dnia:
231km
1687m przewyższenia
2 Solpadeiny, 1 Voltaren, 1 APAP, 1 IBUM
W sumie to takie eskapady to nie są tanie rzeczy 🙂
Jeżeli ktoś od podstaw chciałby przygotować się do “imprezy” czeka go kilka poważnych wydatków.
A jak zrobiłem to ja? Może opis ultramaratonowego leszcza, który chyba zbyt wielu błędów nie popełnił, przyda się tym którzy pojadą pierwszy raz…
1. Sprzęt – przed startem w swoim Cannondale’u, na którym planowałem jechać ultramaraton, wymieniłem napęd na SRAM GX (spisał się znakomicie), przednią zębatkę na owalną 34 i zwykłą sztycę siodełka na sztycę opuszczaną KindShock (przydaje się na zjazdach). Oczywiście koła przerobione na system bezdętkowy. Opony – przód Rocketron, tył Racinralph. Jak to będzie wyglądać w roku 2020? Zdecydowanie fullsuspension – już czeka na testy Focus 01E Factory na amorze RS1 (znowu upside down 😀 ). Hardtail dał radę i dałby radę w 2020 ale komfort zjazdu na fullu jest zdecydowanie większy – Carpatię 2019 jechałem w towarzystwie trzech chłopaków na fullach i dało się to zauważyć. Focus na pewno o ok. 1,5 kg będzie cięższy niż Cannondale ale jakoś da się to zdzierżyć.
2. Obuwie – z uwagi, iż przeczuwałem (takie zresztą były wcześniejsze zapowiedzi-ostrzeżenia), że będzie dużo “butowania” zdecydowałem się na jazdę w butach bardziej turystyczno-trekkingowych z blokami MTB a nie “zwykłych” wyścigowych butach do MTB. Udało mi się kupić buty Shimano na promocji w Decathlonie – jakoś zaraz po nowym roku chyba… Tu nie będzie żadnych rewolucyjnych zmian – no chyba, że zdecyduję się na jazdę na platformach nie w pedałach SPD.
3. Ubranie – 3 koszulki kolarskie (z czego jedna otrzymana w pakiecie), dwie pary spodenek plus dwie pary bielizny z wkładką – w tym jedne GENIALNE majtki Endury i drugie rezerwowe z Decathlonu – z czego (wstyd się przyznać) tych drugich nie używałem w ogóle – ale akurat była okazja żeby utrzymywać te pierwsze we względnej czystości bez szkody dla otoczenia 😉 . Dwie pary rękawic z długimi palcami, dwa buffy, dwie pary skarpet. Do tego krótkie spodenki i podkoszulka z długim rękawem – jako ewentualna “pidżama”. Mały ręcznik. Dodatkowe nogawki i rękawki – w których jechałem w zasadzie raz przez chwilę… Cienka bluza EKOIa z długim rękawem i “deszczówko-wiatrówka” Pearl Izumi w razie czego. Super lekki, mały śpiwór z którego korzystałem również tylko raz – na pierwszym noclegu w schronisku na Wielkiej Raczy bo mnie dreszcze telepały. Również jak się potem okazało nie wiedziałem że przyda się tak prozaiczna rzecz jak klapki pod prysznic.
4. Upakowanie – pierwsza koncepcja upakowania polegała na zamocowaniu na kierownicy sakwy z workiem, dużej sakwy mocowanej na sztycy siodełka, małej torebce na górnej rurze ramy (za rurą sterową) i nerce z bukłakiem. Jeżeli chodzi o sakwy postawiłem na produkty pochodzące od “majfrendów” – całkiem z wyglądu solidne a jeżeli chodzi o “nerkę” tu nie zamierzałem oszczędzać – wybór padł na Camelbaka. Jak już wcześniej pisałem na jeden dzień przed startem ta koncepcja upakowania upadła. Z uwagi na obawy o całość linek przerzutek i hamulców a także zakup sztycy opuszczanej odpadła możliwość zamontowania sakwy przedniej i dużej sakwy na sztycy siodełka. Pozostała “nerka” Camelbaka, torebka przy rurze sterowej i dodatkowo mała torebka podsiodłowa. Już w drodze do Ustronia, między przesiadkami we Wrocławiu kupiłem 25-litrowy plecak rowerowy Osprey który okazał się sukcesem na całej linii – pakowny i wygodny. Przetestowane rozwiązanie wydaje mi się idealne. Powtórzę je w 2020. Wszystkie manele zmieszczą się w plecaku. Niestety plecak wyklucza nerkę bo wtedy zamiast wisieć na paskach leży na nerce. Więc nerka zostanie w domu. Ponieważ w Focusie również jest opuszczana sztyca więc znowu w grę wchodzi mała torebka podsiodłowa i torebka na górną rurę za mostek – w jej przypadku należy zwrócić uwagę na stabilne zamocowanie gdyż przy przesuwaniu się może porysować ramę.
5. Leki/kosmetyki – Kilka blistrów antybiotyków (końcówka kuracji), rozpuszczalne tabletki Solpadeiny (genialny lek na migrenowe bóle głowy – na szczęście ani razu mi się nie zdarzyły). Żadnych plastrów, opasek, bandaży – nie brałem ich z rozmysłem. A folii NRC (tzw “folii życia”) po prostu zapomniałem. Antyperspirant, szczotka do zębów, pasta, trochę nawilżonych chusteczek w woreczku strunowym, żel pod prysznic który gdzieś po drodze został przelany do małych “samolotowych” pojemników. Oczywiście podstawa to maść na obtarcia. Ja dostałem całe pudełko szwajcarskiej maści ASSos od Szczepan „Prze Szczep” Paszek i mówiąc kolokwialnie “uratowała mi ona dupę” 😀 . W 2020 podobny zestaw – oprócz antybiotyków oczywiście 😉
6. Części zapasowe – dwa kpl klocków hamulcowych z których po drodze nie było potrzeby skorzystania. Spinka do łańcucha. Zapasowe bloki do butów – jak się okazało w ostatni dzień się przydały… Po kilka sztuk trytytek różnej długości. Dwie dętki które również wróciły do Bolesławca. Multitool Crankbrothers w zasadzie nie przydał się ani razu oprócz tego mocowania bloku w bucie w ostatni dzień. Po drodze, do porządnego zamocowania chyboczącego się na wybojach zjazdu z Czantorii uchwytu na Garmina Montanę, korzystałem ze szczypiec które pożyczył mi jeden z uczestników – tego w moim multitoolu nie ma. Te małe zapasowe części wraz z bateriami, garminem i telefonem jechały w torebce przy rurze sterowej.
7. Elektronika – Dwie nawigacje z wgraną trasą: typowo turystyczny Garmin Montana z możliwością zasilania zarówno z ładowanego akumulatorka jak też baterii “paluszków” oraz mój kolarski Garmin Edge 520 (nie wykorzystany ani razu – ale nie było opcji jazdy bez “zapasu”). Dwa powerbanki dużej pojemności – nie było potrzeby ciągłego wykorzystywania ich ze względu na noclegi w “cywilizowanych” warunkach. Cała Carpatia przejechana na Montanie z dokupowaniem baterii w mijanych sklepach. Lampka Mactronic BikePro Scream na baterie – która używana była raz przy nocnym zejściu z Wołosania do Bacówki pod Honem – była w zupełnej ciemności, w tak wymagających warunkach terenowych lekko niewystarczająca. W 2020 zdecydowanie zrezygnuję chyba z dużej Montany. Pojadę na Garminie 520 mając w rezerwie Fenixa 6Pro z wgranymi trasami. Ale to tylko “chyba”… Bo navi na baterie choć waży dużo to ma swoje plusy tym bardziej, że Garmin 520 nie ma opcji jazdy na ładowaniu.
8. Jedzenie/picie. Bidon plus dwa bukłaki – w plecaku i w “nerce”. Do tego woreczek z izotonikiem w proszku. Na starcie miałem po ok. 10 batonów i żeli energetycznych w które wyposażył mnie mass-zone.eu. Batona nie zjadłem ani jednego. Żele “poszły” wszystkie. Czy brałbym znowu tyle samo w 2020? Żele na pewno tak. Batony raczej nie bo po drodze jest tak dobra możliwość zaopatrzenia się w mijanych sklepach we wszelakiego rodzaju (nawet zwykłe) batonowe wspomagacze że nie ma to większego sensu. Na pewno jeden bukłak w plecaku plus jeden duży bidon na ramę. Więcej nie trzeba bo dużym udogodnieniem jest uzupełnianie zapasów CocaColi w puszkach w “przytrasowych” sklepach. A jak już bardzo chce się pić to woda z potoków też jest do picia zdatna.
9. Fajny patent na zabezpieczenie roweru – przecięta na pół opona umocowana trytkami lub taśmą izolacyjną pod dolną rurą ramy – zabezpiecza przed, wyskakującymi spod przedniego koła, kamieniami na zjazdach. Również dobre rozwiązanie to przymocowanie zapasowych dętek taśmą izolacyjną do ramy. BEZWZGLĘDNIE zrobię podobnie w 2020.
10. Noclegi/kwatery – tegoroczna Carpatia miała o tyle fatalny termin, że pokrywała się z długim sierpniowym weekendem. Choć w górach zawsze jest kupa turystów to wtedy było ich dwa razy tyle. Pomimo tego, zawsze udawało się Olkowi znaleźć całkiem przyzwoity nocleg. Ja zaliczyłem noclegi w trzech schroniskach i trzech pensjonatach. Więc wniosek, że z trasy zawsze się da coś zabukować. Coś a nawet COŚ 🙂
11. To indywidualna decyzja uczestnika jak chce przejechać Carpatię – moim założeniem było ukończenie takiej wyrypy po raz pierwszy w życiu – skończyłem z czasem 148 godzin – a i tak uważam, że w ówczesnej kondycji po chorobie rzuciłem się na niemożliwe. Analizując potem Stravę i czas EFEKTYWNY (faktycznej jazdy) przejazdu całej trasy Carpatii obliczyłem, że oscylował wokół 60 godzin. W przyszłym roku jest plan na zamknięcie trasy w czasie do 100 godzin. Zbyszek Mossoczy to ja nie jestem żeby nie spać 😀
12. Mieliśmy wszyscy dużo szczęścia, że sprzyjała nam pogoda – drugi dzień Carpatii pokazał nam czym mogłaby ona być gdyby padało przez większość trasy. A w zasadzie to mogłoby być jeszcze gorzej bo gdyby padało na odcinkach okołobieszczadzkich to byśmy leżeli i kwiczeli.
13. Koszty. Nie są małe. A składają się na to:
– koszty wpisowego
– koszt ekwipunku, stroju (same gatki z wkładką Endury to dwie stówy!!), serwisu/przebudowy roweru (w moim przypadku te koszty łącznie to pozycja wiodąca)
– koszty dojazdu i noclegu w Ustroniu przed startem
– noclegi i posiłki w trasie
– koszty transportu do cywilizacji z Mucznego (bus do Rzeszowa kosztował nas “od łebka” chyba po 120zł) i droga powrotna (w moim przypadku PKP)
Wstaję pierwszy już przed piątą. Opuścić TAKI wschód słońca??
Schodzę na dół a tam już mamba on bike – wzięła sobie do serca “plotki” o tym że jakaś kobieta jest przed nią i postanawia gonić wirtualną konkurentkę. Wyrusza. Życzę jej powodzenia.
Do wschodu jeszcze trochę czasu więc wyciągam Candy z kotłowni-przechowalni. Za chwilę schodzi Michał … Też się szykuje do “ostatniej prostej”.
W końcu nadchodzi wschód słońca. Wstają Olek z Piotrkiem. Pakujemy manele i ruszamy.
Gdy kompletowałem sprzęt na Carpatię – w tym te najbardziej drobne rzeczy i części zamienne – Szczepan „Prze Szczep” Paszek pytał po co mi zapasowe bloki do butów. Po 10m od chwili gdy ruszyliśmy spod Bacówki pojawiła się odpowiedź 🙂 Najprawdopodobniej podczas wieczornego schodzenia żlebem pod orczykiem odkręcony spod buta blok został między kamieniami.
Szybki montaż nowego bloku i ruszamy. Przed nami kolejne kilometry podjazdu. I znowu te wycinki…
Dojeżdżamy do Smerka. Czas na jakieś śniadanie. Wiejski sklepik ze “słupem ogłoszeniowym” na parkingu.. Bardzo dobrze zaopatrzony nawiasem mówiąc 😉
Zapewne część z Was zastanawia się co czerwonego przylepione jest na ramie Candy… Dawno to powinienem wyjaśnić – to dętki. Bez sensu je było upychać w plecak lub nerkę więc to jest bardzo fajne rozwiązanie.
W Smereku żegna nas “duch Sanu” 😀 Niestety – z żalem ale nie skorzystaliśmy 😀
duch Sanu 🙂
Na śniadanie oczywiście jogurt pitny, dwie słodkie bułki. No i CocaCola w puszce na drogę. Szybkie 15 minut i ruszamy dalej.
Długie odcinki asfaltu. I to całkiem niezłego. Spokojnego, cichego z prawie zerowym ruchem drogowym.
Wjeżdżamy w rezerwat przyrody Sine Wiry z przełomem rzeki Wetlina. To podobno jedno z najbardziej malowniczych miejsc w Bieszczadach.
San
San
W zasadzie to cały czas jedziemy przełomem Sanu. Dojeżdżamy do miejsca które Olek z Piotrem pamiętają z poprzedniej edycji Carpatii sprzed lat…. chyba TRZYNASTU… Wtedy ten ultramaraton miał zupełnie inną formułę – był tzw “etapówką” kiedy to wszyscy zawodnicy pokonywali codziennie tę samą trasę, kładli się spać a rano ruszali do dalszej walki.. Więc chwila przerwy na podziwianie widoków. Akurat chwila na spokojny telefon do Kajsona 😉
panorama na bieszczadzkie szczyty
Ruszamy dalej. Ale w sumie nie na długo. Kolejne miejsce zapamiętane przez chłopaków. Mały bar w Sękowcu w chatce wyglądającej jak domek z ośrodka wczasów pracowniczych sprzed lat. I faktycznie tam funkcjonuje ośrodek z domkami letniskowymi. Teraz już chyba wszyscy czują, że jesteśmy na rzut kamieniem od celu. Wszystkim przestaje się spieszyć.
niestety nie „duch Sanu” 🙂
Jak tu nie wypić piwa tym bardziej, że przed nami jeden z ostatnich ciężkich podjazdów tego wyścigu – wdrapywanie się na Dwernik Kamień. Miejscami nachylenie 15% – ale tego już się nie czuje – w końcu z jego szczytu pozostanie nam 25 km do pokonania. Docieramy na szczyt. Mijamy sporo turystów, raz chyba jakichś dwóch chłopaków na endurakach.
Na szczycie Dwernika znowu tablica upamiętniająca I wojnę światową. Ciekawy jest ten fenomen pamięci dotyczący właśnie tamtego okresu – w “naszej” części PL nie jest ona tak pamiętana i podkreślana.
teraz już prawie „z górki”
Przed nami jeszcze dwa “piki”…
Na pierwszym czekała stała towarzyszka naszej wędrówki (czy one nas śledzą??)
Mućka
Po drodze jeszcze o kilka atrakcji. Trochę błota na pożegnanie. Prowizoryczne mostki. Kładki drewniane…
I wreszcie ostatni podjazd na którego szczycie wita nas znowu to co nam najbardziej pozostanie w pamięci z tej wyprawy – las leżący pokotem 🙁
Przed nami ostatnie 5km. Dojeżdżamy do zagrody żubrów tak dobrze znanych z filmu promocyjnego Carpatii Divide. Gdzieś tam z daleka widać jak łażą sobie po ogrodzonym terenie. Żadnemu nie wpadło niestety do łba żeby nam wleźć w drogę choć na to chyba wszyscy liczyli 🙂
Za zagrodą wyjeżdżamy na asfalt. Teraz już naprawdę ostatnia prosta. Za mną blisko 640 km przejechanych, “przepchanych” i niejednokrotnie przeklętych ale wspaniałych. W części samotnie a w części z ekipą z jaką pewna więź pozostanie już na zawsze. Doganiamy dwóch “naszych”. Przecież nie będziemy się wygłupiać i ścigać – jedziemy asfaltówką wszyscy obok siebie żeby razem dotrzeć na metę. Tu nie ma wygranych i przegranych – każdy kto dojechał do Mucznego wygrał ze swoim organizmem, słabościami, sprzętem.
Dojeżdżamy w pięciu po na 61 miejscu ex aequo po 148 godzinach 23 minutach mieszcząc się w 3/4 limitu czasu (200 godzin). Olek Kołodziejczyk, Piotrek Szczepanik, Mariusz Kuliga, Łukasz Ballerstadt i ja . Za nami dojechało jeszcze 25-ciu ultrasów – wszyscy dojechali na dobę przed limitem.
z tygodniowym zarostem ale w czystej koszulce 😀
Wita nas Ojciec-Dyrektor Leszek Pachulski – każdy dostaje pamiątkowy medal 1. edycji Carpatia Divide i najważniejszą, najbardziej elitarną koszulkę finiszera CD – po to jechałem tu blisko 650km i 17km w górę 😀 . Zwykła zgniłozielona bawełniana koszulka której zazdrościć nam będą ci którzy nie dotarli na metę i ci którzy nie odważyli się na start.
Dziewczyna z biura wyścigu “odhacza” wspólny dojazd na metę. Na miejscu już cała grupa uczestników którzy przyjechali wcześniej tego samego dnia a nawet poprzedniego. Jest mamba on bike Dorota Juranek – przyjechała dwie godziny przed nami jako pierwsza z kobiet – ta pogłoska o jakiejś kobiecie przed Nią była fałszywa. Na mecie są już od poprzedniego dnia Marcin Surowiec – Bushcraftowy.pl i#macieklandowski , Marcin Debski i Michał Szpera, którzy przyjechali z godzinkę przed nami … Kupa “szaleńców” z którymi “miksowaliśmy” się cały czas na trasie.
Zostawiamy rowery pod biurem i idziemy na obiad i obiecane specjalnie uwarzone dla nas piwo – niestety limitowanego piwa nie ma i to jest jak dla mnie jedyna wtopa Orga w tej imprezie.
Po obiedzie i chwili wytchnienia prysznic i w końcu można powymieniać się wrażeniami. Na stół wjeżdżają kanapki, owoce jakieś ciasteczka – pochłaniane nawiasem mówiąc w trybie natychmiastowym. W malutkiej kuchni piję pierwszą kawę od siedmiu dni 🙂
Mamba i ja 😉
Powoli zaczynamy zastanawiać się nad zorganizowaniem jakiegoś transportu do “cywilizacji” – Muczne to sam koniec południowo-wschodniego cypelka PL. Najbliżej do Rzeszowa. Ktoś ogarnia busa z możliwością transportu rowerów. Hmmm , tanio nie będzie 🙁
Do Rzeszowa jedziemy w sześciu.
carpacking 😀
Po drodze jeszcze małe zakupy…
i jesteśmy na dworcu w Rzeszowie …
Jeszcze bilet i lecimy z Marcin Debski na Wrocław… Ale żeby nie było za różowo okazuje się, że pociągi IC objęte są całkowitą rezerwacją miejsc i nie ma już miejsc w wagonach z miejscami dla rowerów. Trudno, decydujemy z Marcinem że idziemy na rympał. Kupujemy zwykłe bilety – może z pociągu nas nie wyrzucą. Niestety mamy miejsca w różnych wagonach. A może na szczęście bo jakbyśmy się z dwoma rowerami wbili do wagonu to by nas na 100% wyrzucili.
Na szczęście konduktor jest litościwy. Kilka razy krąży wokół mnie, kasuje za bilet za rower i każe mi się przenieść do innego wagonu. Tym sposobem znajduję Marcina i razem dojeżdżamy do Wrocławia.
Przesiadka na pociąg KD i o 7.30 jestem w Bolesławcu po 192 godzinach wyprawy.
Czyli nawet zmieściłem się w limicie 🙂
Szósty dzień i dystans 127km i ponad 2700m w pionie to chyba najcięższy z “etapów” jakie do tej pory przejechaliśmy. Nawet dwa pierwsze dni nie dały tak popalić jak ten dzień a w zasadzie jego końcówka… Ostatnie 20km do Bacówki pod Honem… Ale od początku…
Wypoczęci, po świetnej kolacji wstajemy już paręnaście minut po piątej. Szukamy śniadania jakie miało być przygotowane na rano przez Kierowniczkę Panią Zosię ale okazuje się, że kuchnia zamknięta. Na jadalni też ani śladu po naszym śniadaniu – albo ktoś zjadł w nocy albo Pani Zosia bluffowała 😀
Na szczęście mam puszkę makreli w pomidorach i resztkę czerstwej bułki. Jakoś mi się organizm rozregulował bo przeważnie mogę nie jeść do południa – dziś mnie muli z głodu że szok…
śniadanie mistrzów… 😀
5:45 już na “rumakach”. Poranek mglisty. W zasadzie to jest jeszcze przed wschodem słońca…
świta…
Za nami Pieniny. Wjechaliśmy w Beskid Niski – przed nami Magurski Park Narodowy. Wschód słońca jaki nas wita jest nieziemski… Specjalnie, jakby przeczuwając widoki jakie nas czekają, przed wyjazdem zmieniłem telefon… Mój wybór padł na Huawei P20 Pro – telefon stworzony właśnie do robienia zdjęć z powodu posiadanych TRZECH tylnych obiektywów.
Huawei P20 Pro daje radę…
W tamtych okolicach pozostałością po I wojnie światowej są DZIESIĄTKI małych cmentarzy wojennych.
cmentarz wojenny
Mijamy budzące się życie. Lokalesi siadają pod sklepami, wyprowadzają krowy na pastwiska. A może w odwrotnej kolejności 😀
Krowy są nieodłącznymi towarzyszkami naszej wyprawy. Spotyka się je dosłownie wszędzie – oczywiście na odcinkach przelotowych pomiędzy “wypychami”..
to chyba jedno ostatnich zdjęć tej drogi w tym stanie – niedługo po Carpatii ruszył remont…
Dojeżdżamy do Krempnej. Czas na śniadanie. Jakieś słodkie ciasteczka. Jogurt pitny.
ABC
Przy śniadaniu wzrok zatrzymuje mi się na budynku remizo-poczty. Robię to co powinienem zrobić kilka dni wcześniej. Szybka segregacja niepotrzebnych, nieużywanych maneli. Do domu wraca nerka Camelbaka, zapasowe majtki z wkładką, batony energetyczne (nie zjadłem ANI JEDNEGO), brudne ciuchy… Zostaje mi tylko plecak.
Ruszamy dalej. Ależ lekko się jedzie bez nerki pod ciężarem plecaka ściągającej spodenki do połowy tyłka 🙂
Chwilami wraca “teren”. Odcinki z błotem. Gdybyśmy trafili od początku na deszczową pogodę to byśmy się utopili w tym błocie… Ale asfalt też jest…
Te ziemie pełne są bólu i pamiątek po wydarzeniach I, II wojny światowej ale też wydarzeń mających miejsce po wojnie i mających swoje źródło w konfliktach na podłożu narodowościowym. Nie da się jednak “przelatując” na szybko w pełni tego poczuć – trzeba się zatrzymać i chwilę
W Tylawie wskujemy na drogę krajową prowadzącą do granicy ze Słowacją. Docieramy do Barwinka gdzie zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Krótka przerwa. Wciągamy po jakimś hotdogu, kawce. uzupełniamy zapasy picia bo przed nami długi odcinek bez żadnej “cywilizacji”.
kontrola cen 😀
granica przed nami
Na granicy, pozostałości po “starych czasach” – budynki po przejściu granicznym. Zaraz za “granicą” skręcamy w lewo w kierunku szlaku granicznego. Po ok. kilometrze wielka betonowa budowla – wieża widokowa Dukla. “Kubistyczno-modernidtyczna” konstrukcja mająca swoje czasy świetności dawno za sobą. Ciekawe czy była elementem systemu monitoringu granicy czy zawsze była wieża widokową?
Vyhliadková veža Dukla 🙂
Na szlaku bardzo dużo zwalonych drzew.
daleko zajechaliśmy 🙂
To miejsce dla mnie oznaczało – dojechaliśmy w Bieszczady… Są niedźwiedzie – są Bieszczady.
moje pierwsze w życiu Bieszczady 😀
Co razi i od razu się rzuca w oczy to – niesamowite ilości wyrębów jakie są prowadzone w Bieszczadach. Las leży pokotem. Pozostaje mieć tylko nadzieję że to dawno planowana “zrównoważona gospodarka leśna” a nie rabunkowa wycinka 🙁
W sumie z drogi do Komańczy najbardziej zapamiętam błoto i niezmierzone połacie ściętego lasu…
błoto….
kilometry bieżące jerzyn….
pomost na szlaku…
Czy ktoś kiedyś nie słyszał o Komańczy? Raczej niewielu. Zapewne zastanawiacie się czy jej nazwa ma jakikolwiek związek z bohaterami powieści Karola Maya – przynajmniej mnie takie skojarzenie się nasuwa. Ale z prawdopodobieństwem sięgającym pewności nie ma nic wspólnego – pierwsze wzmianki o wsi KOMANYCZA pochodzą już z początków XVI wieku (sprawdziłem) – w tamtych czasach raczej autochtoni Karpat i Ameryki Płn o sobie nic nie mogli słyszeć.
pukamy we wrota Bieszczad
Przy samym wjeździe do Komańczy po prawej strony mijamy dość przyjemnie wyglądające miejsce do “popasu” – jako, że pora obiadowa krzyczę do chłopaków żebyśmy zajechali. Ale jadą dalej. Po krótkim rekonesansie okazuje się, że musimy wrócić w to miejsce. Tak lądujemy w “Kuźni Łemkowskiej” – http://kuznialemkowska.pl/ – niesamowitym miejscu łączącym w sobie galerię sztuki ze “świątynią” sztuki kulinarnej. Barszcz ukraiński jaki zaserwował nam niesamowicie sympatyczny kucharz to najsmaczniejszy b.u. jaki jadłem w życiu. Następnego dnia po powrocie próbowałem ugotować na obiad coś bardzo podobnego ale była to tak mizerna podróba, że grzechem jest nazwać ją barszczem ukraińskim. Drugie danie w postaci dwóch pierogów łemkowskich (wielkości kobiecej dłoni) nadziewanych kapustą z grzybami i osmażonymi na smalcu ze skwarkami to była bieszczadzka poezja 😀
Moje tęczowe skarpety nie były najlepszym pomysłem na ten kraniec Polski ale przeszły bez echa wśród lokalnej niedźwiedziej młodzieży 😉
gender 😀
Za Komańczą zaczyna się przejeżdżanie brodów – niesamowite wrażenie kiedy rozpędzasz się rowerem w poprzek rzeki a woda bryzga na boki gdy wpada się na betonowe płyty stanowiące podłoże brodu. Oczywiście po kilku takich przejazdach w butach mamy pełno wody co może skończyć się obtarciami stóp. Trudno, trzeba zdjąć buty i wyżąć skarpety… Niestety nie mam żadnej foty z przejeżdżania brodów – wszystko jest na filmach kręconych przez Olka. No i zaczyna się najcięższy odcinek tego dnia. Ponad 20km od Duszatyna do Bacówki nad Honem, Najpierw 17-km odcinek na Wołosań który od Komańczy zajął nam trzy godziny a potem (paradoksalnie) łatwiejszy (bo z górki) odcinek z Wołosania do Cisnej ale pokonywany już w końcowym odcinku w totalnej ciemności.
pieką nogi… 🙂
Niekończące się wypychy które dochodziły nawet do 20%. Wpychaliśmy rowery na górę mając nadzieję że to już ostatni raz a za krótkim zjazdem/zejściem czaił się następny wypych…
Może uprzedzę fakty ale przez całe 640km Carpatii ANI RAZU nie zdarzyło mi się przebić opony (jechałem na tzw “bezdętkach” – samych oponach wypełnionych specjalnym mleczkiem uszczelniającym). Jak również ani razu nie musiałem zmieniać klocków hamulcowych (a w zapasie miałem dwa kpl). A jeździliśmy po czymś takim:
nie złapać gumy na czymś takim – jednak wykonalne!
Dojechaliśmy na Wołosań – teraz już “z górki” …
Wołosań – jeden z najwyższych bieszczadzkich szczytów
Zamykamy dzisiejszy etap Głównym Szlakiem Beskidzkim. Ruszyliśmy w Ustroniu wraz z jego początkiem nie zawsze do końca się go trzymając ale teraz wracamy. W Cisnej znowu się z nim pożegnamy…
Od dłuższego czasu napotykamy wielkie kupy. Są niesamowicie charakterystyczne (robiłem zdjęcia czego się dało ale zdjęcia kupy niestety nie mam) – ale opis sobie daruję..
Ale tego raczej niedźwiedzie nie ułożyły.
Zaczyna się ściemniać. Pierwszy raz muszę użyć lampki.
Tak wyglądało schodzenie po zboczach na lampkach. Nasuwa się taka refleksja – najlepsi – a zwłaszcza Zbyszek Mossoczy pokonywał te ścieżki jadą prawie bez przerwy. Przypomnę – pokonał trasę 620km w 58 GODZIN. Jak wytrzymały i odporny na zmęczenie musi być organizm takich “ultrasów”. W takim terenie przy zjeździe lub zejściu odrobina nieuwagi wynikająca ze zmęczenia może skończyć się upadkiem. Upadkiem, który może skończyć się kontuzją eliminującą z dalszej jazdy.
Powoli zbliżamy się do Bacówki. Idziemy jakimś cholernie stromym kamienistym żlebem. Zadzieramy głowy do góry – w świetle lampek, ze dwa metry nad nami, widać pałąki wyciągu orczykowego. W końcu docieramy do schroniska. Już tu jacyś “nasi” wcześniej dotarli.
O, jest tu też mamba on bike … Dorota trochę zmartwiona bo pojawiły się jakieś słuchy że przed nią na trasie jest jakaś dziewczyna jadąca ze swoim chłopakiem… No cóż, z kropek na mapie to nie wynika…
Rzutem na taśmę zamawiamy w kuchni kolację. Zaczynam jeść rzeczy których z reguły nie biorę do ust. Naleśniki z serem, bitą śmietaną i jagodami… WTF?? Ultramaratony rzeczywiście zmieniają ludzi 😀
na słodko i na chmielowo 🙂
Rowery chowamy do kotłowni, shower w całkiem niezłej jak na schronisko łazience i do wyrek. Jutro ostatni dzień “walki”. Ostatnie 75km. Czyli przed nami ostatnia noc w Bieszczadach. Warto było przejechać te już chyba z 550km żeby to poczuć.
A czuję się jak Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy 🙂
Dobranoc 😉
Cisna …
Słusznie mi “wytknął” w komentarzu do części V Kawaler Wieczorową Porą , że nie poświęciłem w niej odpowiednio dużo miejsca dojazdowi od Bukowiny do Kacwina. Powody są dwa. Jeden taki, że dużo odcinków wypadło mi totalnie z głowy. Karpaty na rowerze jechałem po raz pierwszy w życiu. Nie znam tamtych terenów. Nadmiar wrażeń estetycznych z trasy spowodował, że trochę się to wszystko pomieszało. Wiele czasu, pisząc relację, spędzam na analizie googlemaps, stravy i swojego archiwum fotograficznego żeby ogarnąć to w miarę sensownie – zarówno chronologicznie jak i “topograficznie”. A tego odcinka jakoś nie zarejestrowałem w łepetynie… Drugi powód jest taki że zaliczyłem tam na zjeździe taką “glebę”, że leżąc i przytulając się do drogi myślałem, że to już koniec przygody. Jedziemy dość szybki, wcale nie taki stromy, zjazd po szutrówce – chłopaki z 50m z przodu – oni na fullach, ja w naturalny sposób odstaję na swoim HT. W środku wymyty przez spływające wody opadowe mini-żleb w kształcie litery V w który nagle zsuwa mi się przednie koło. Kładzie mnie na bok czego skutkiem jest upadek na lewy łokieć. Przywaliłem z taką siłą, że oprócz porządnego obtarcia łokieć sztywnieje mi z bólu. Ale chłopaki nie płaczą… 😉
buba
A teraz wróćmy do Durbaszki. Nie zdążyłem na zachód słońca ale na wschód już tak…
sunrise
Pozostałe 2/3 naszej “trójcy” wstaje. Przygotowujemy rowery, smarujemy napędy po wczorajszym myciu. mamba on bike – samotniczka wyruszyła chyba równo ze wschodem słońca. W plecaku znajduję połowę oscypka, kupionego przy drodze dnia poprzedniego gdzieś przed Bukowiną- w sam raz na śniadanie 😀
Ruszamy gdzieś 6.15. Pierwszy etap do Piwnicznej Zdrój przez Eliaszówkę. O tym zjeździe ze zdjęcia pisałem wtedy na FB: “Gdy idzie fullgaz na takim zjeździe a na twarzy się czuje poranną rosę pryskającą spod kół”. Niesamowite wrażenia 😀
No to teraz musi być pod górkę…
Było pod górkę, a jakże… Do Eliaszówki docieramy przed ósmą. 14km pykło w trochę ponad 1,5 godz. Czyli średnia utrzymana 😀
wieża widokowa na Eliaszówce
Z Eliaszówki do Piwnicznej cały czas z górki. Ku słońcu…
Piwniczną osiągamy chwilę przed 9-tą. Już trochę ludzi tu zjechało. Jest mamba on bike i Michał Szpera. Zaliczamy SPAR-a. Słodkie bułeczki, jogurt, oczywiście zapas Coli w puszkach. No i BATERIE do Garmina Montany – jednak navi z możliwością zastosowania baterii do zasilania to najlepsze rozwiązanie na takie wyprawy (ale awaryjnie mój Garmin 520 jest ukryty w plecaku).
być w Piwnicznej i nie mieć selfie z Mambą??? To jak być w Paryżu i nie mieć foty z wieżą Eiffla w tle 😀
Szybko uwinęliśmy się z tym śniadaniem. 9.20 jesteśmy już na siodełkach i ciśniemy dalej. Kierunek – Hala Łabowska.
A tak wracając do wczorajszego wpisu o “upakowaniu się” na taki wyjazd. Tak z tyłu wygląda mamba on bike . Nerka EVOC, mała torebka podsiodłowa (też EVOC) i sakwa na kierownicy. Szok!
mistrzowstwo upakowania
A tak z tyłu wygląda “leszcz-wielBŁĄD”….
mistrzostwo OBŁADOWANIA
Przed południem docieramy do schroniska na Hali Łabowskiej.
Dogoniliśmy Boros Balázs – akurat grzebie coś przy swoim sprzęcie. Boros był chyba jedynym uczestnikiem jadącym na rowerze z przerzutkami w tylnej piaście… Tak mnie teraz naszła ciekawość – czy to był Rohloff?? Posiedzieliśmy, wypiliśmy piwko i w dalszą drogę….
Boros, Okocim, Żywiec i Piotr 😀
Zbliżamy się do szlaku na Jaworzynę Krynicką. Za kilka dni chyba jacyś “szaleńcy” będą tu biegać. To chore jest… Jak można się tak zarzynać?? 😀
Spartan Race
Wdrapujemy się na Jaworzynę.
Powaga wieku średniego VS uśmiech młodości 😀
A potem zjeżdżamy… 8 km w dół… Dla takich zjazdów warto wpychać 😀
zjazd z Jaworzyny Krynickiej
Krynica Górska. Czas na pierwszy jako taki cywilizowany obiad. Siadamy w centrum przy głównej ulicy w knajpce o nazwie “Chata Góralska”. Zamawiamy i ogarniamy w międzyczasie jakieś bieżące potrzeby zakupowe – Cola w puszkach, radlerki… 😀 Wydawałoby się, że żarcie w knajpie w miejscowości turystycznej powinno pozostawiać wiele do życzenia ale placek “góralski” (hmmm – po naszemu – “po węgiersku”) jest szczytem sztuki kulinarnej… Albo moje, zdegenerowane pierogami i Coca Colą, kubki smakowe tak po prostu stwierdziły…
placek po…. „góralsku” 😀
Krynica chyba jest przyzwyczajona do facetów w lajkrach chodzących na bosaka po mieście… 😀
Olek rulez
Olek korzysta z okazji i ogarnia nam od razu nocleg. Mamy 40km do przejechania ale profil trasy do końca dzisiejszego dnia to pikuś z poprzednimi dniami. Ruszamy dalej. Puste drogi, o asfalcie nie najlepszej jakości.
Nuda… Nic się nie dzieje…. :D
Po tablicach miejscowości zaczynamy orientować się, że jesteśmy już na łemkowszczyźnie.
dwujęzyczne tablice
Stosunek do nas ludzi z którymi mamy do czynienia w trasie jest niesamowicie pozytywny. W dowolnym domu przy drodze możemy poprosić o wodę i jesteśmy pewni, że nie spotkamy się z odmową. Ciekawe jest to, że wcześniej dokładnie do tych samych domów trafiają wcześniej jadący “karpatczycy” – jakaś siła przyciągania chyba oddziałowuje… Wogóle ci ludzie chyba żyją z zupełnie innym nastawieniem do życia. Tu żyje się WOLNIEJ…
żyjąc w takich okolicznościach przyrody to nic dziwnego, że żyje się wolniej…
Cerkiew w Hańczowej
Po drodze jeszcze wiejski sklep w Kwiatoniu. Tak chyba większość wyobraża sobie sklepiki w małych, spokojnych miejscowościach…
Ostatnia prosta do Zdyni i chwile po 18tej jesteśmy w naszym ośrodku. Szefowa poszła na grzyby. Dostajemy klucze do pokoju. Przed kolacją zdążymy się wykąpać. Wraca Pani Zosia. Przygotowuje nam kolację. Żurek, wędlina, krojone warzywa… Przy kolacji, starszy pan, rezydent ośrodka snuje dla nas niesamowite opowieści dotyczące historii tych terenów – mijaliśmy po drodze dziesiątki drogowskazów prowadzących do cmentarzy wojennych żołnierzy z I wojny Światowej…
Po kolacji jeszcze trochę relaksu. Czas na zadzwonienie do domu, sprawdzenie innych “kropek” na trasie…
wspieramy lokalne browary….
Podłączamy się do wszystkich gniazdek w pokoju i czas spać…
Otwierasz oczy i budzisz się w góralskiej chacie z drewnianych bali. Przez otwarte okno beczą owce i pieją koguty. Oj, nie wyjedziemy my dzisiaj o siódmej 😀 Ale w sumie mamy niedzielę. Można dzień święty jakoś uczcić 😉
@willaelite
Piotr od rana walczy z kołem. Znowu kapeć. Ale nie zajmuje to dużo czasu i ruszamy w stronę Zakopanego. Nasza miejscówka jest przy samej trasie…
Atmosfera “zważona”. Tyłek Patryka nie wygląda dobrze. A boli zapewne jeszcze gorzej. On wie, że nas spowalnia. My wiemy, że on wie i że przez to ma wyrzuty. Ale sfora to sfora. A ja skoro zostałem przyjęty to nie mam zamiaru zostawiać reszty. Jak mówią amerykańscy strażacy – “You go – we go” 😀
Pół godziny i jesteśmy w Zakopanem. O tej porze jeszcze pustki choć pod skocznią już się zaczyna ruch. Straganiarze rozstawiają swoje stoiska ze wszelkiej maści patriotycznymi gadżetami – od soboty trwa tu jakiś letni konkurs skoków. Samotny lokales z ławki na alejce do skoczni robi nam fotę i chwile gadamy o naszej wyprawie – na ludziach NAPRAWDĘ robi to wrażenie!
ostatnia fota w czwórkę
Kawa i hotdog na pierwszym napotkanym Orlenie. Kolejna grupa zagadująca nas o Carpatię… Życzą powodzenia. Miło.
Patryk podejmuje decyzję – rezygnuje z dalszej jazdy. Szkoda. Ale rozumiemy to. Jak się potem dowiadujemy od mamba on bike w Zakopanem zrezygnował też Grzesiek Radziwonowski – kłopoty z kolanem uniemożliwiły mu niestety dalszą jazdę…
Ruszamy dalej bez Patryka. Kawałek za Zakopanem najeżdżamy na grupkę naszych – okazuje się, że jednego z “karpatczyków” potrącił jakiś miejscowy idiota który na “trzeciego” usiłował wyprzedzać. Dłuższą chwilę jedziemy potem grupą – mniej lub bardziej rozciągniętą. Nasza trójka, Dorota Juranek – mamba on bike, Grzesiek Brodecki ze swoim kumplem Rafałem, mistrz jazdy na jednym kole – Sebastian Gierok, Michal Kochalski, Gregorio Gregi … Trochę kiepskie nastroje, zrobiło się refleksyjnie.
Nagle niespodzianka. To jest niesamowite – przy drodze stoi i dopinguje Marcjan Majer – śledził moją “kropkę” i będąc na urlopie w Zakopanem nie darował sobie okazji zobaczenia nas live. Przyjemne to 🙂 Strzelił kilka fot, które oczywiście wykorzystuję
Ja, Grzesiek, Piotr
Michał, Sebastian, Grzesiek
Mamba – Alone on the Road:)
Kręte asfalty w kierunku Bukowiny Tatrzańskiej. Czym prędzej trzeba zjechać z głównej drogi bo nas pozabijają. W końcu zjeżdżamy w upragniony teren. Taterki się oddalają, zbliżają się Pieniny…
Tak wygląda raj…..
Z powrotem na asfaltówkę i jesteśmy prawie w Bukowinie Tatrzańskiej. Mamy ją ominąć bokiem. Oczywiście rozpędzam się i zjeżdżam dwukilometrowym zjazdem do Bukowiny. Staję i czekam na chłopaków. Dzwoni Olek – “wracaj, pomyliłeś trasę”. Mówię – “nie czekajcie, jedźcie. Ja Was dogonię”. Jadę z powrotem do góry. Pierwszy raz na Carpatia Divide spada mi łańcuch. Zakładam i ruszam dalej. Spada po raz kolejny… Mam 4km “do przodu”.
Zwiększam tempo żeby dogonić chłopaków. Po ok. 8km w Budach Cygańskich znowu mylę trasę – na szczęście na płaskim i orientuję się już po 500m – czyli 1km nadrobiony. Doganiam Olka i Piotrka. Przed nami Łapszanka – pchamy rowery po cholernym podjeździe wyłożonym dziurawymi betonowymi płytami – jak ktoś je wogóle był w stanie tu ułożyć?? Mija nas auto wyjące na I-szym biegu… Błoto. Zwalone drzewa.
można jeździć na mleku można też na błocie 😉
Zjeżdżamy do Kacwina (śmieszna nazwa – ciekawe jaka jest jej geneza 🙂 KAC – WIN). Spokojne, ciche, malutkie miasteczko. Sklep, obok restauracja/pizzeria i budka z lodami. PIĆ!!!! Dwa radlery od razu… Olek oczywiście od razu “zakręca się” wokół zorganizowania czegoś na obiad. Podobno gdzieś niedaleko jest knajpka skąd dowożą obiady. Nie ruszamy się stąd – tu jest fajnie. Zamawiamy telefonicznie i czekamy… Przyjeżdżają następne grupy. W pewnym momencie jest nas chyba z dwudziestu… Chyba wszyscy zaplanowali tu porządny “popas”.
City Center Kacwin 🙂
kupa „siana” 🙂
Wszyscy są pod wrażeniem wyczynu Zbyszka Mossoczego. W nocy, po 58 (PIĘĆDZIESIĘCIU OŚMIU!!!) godzinach dotarł na metę w Mucznem. To naprawdę niesamowite. Ten facet powinien zostać dokładnie przebadany przez naukowców bo to co robi stawia go w rzędzie nadludzi – może to już kolejny etap ewolucji 😉
Ruszamy dalej. Przed nami pierwszy objazd, który wynikł podobno z uwag “PIERWSZEGO” – do niektórych info o objeździe nie dotarło, wyszła z tego jakaś lekka “zadyma” ale kto śledził fejsa ten wiedział – Spisska Stara Ves.
I zaczyna się jeden z piękniejszych odcinków naszej trasy – przełom Dunajca… Sromowce, Czerwony Klasztor. W Czerwonym Klasztorze namawiam chłopaków na małe piwo. Opierają się początkowo ale ….
Tłumy ludzi. Niesamowita ilość turystów na rowerach. 90% bez kasków. Ruch na ścieżce turystycznej wzdłuż Dunajca jak na krakowskim Rynku. Ale jedzie się wspaniale.
tłumy bez kasków
Olek
Foty nie oddają realu … Wypłaszczają i zmniejszają...
Zjeżdżamy ze szlaku wzdłuż przełomu. Siadamy w słowackiej knajpce bo przed nami podjazd na Palenicę.
Palenica
Ostatnia “prosta” do “Schroniska pod Durbaszką”. Za godzinę powinniśmy być na miejscu. Ale jeszcze przepiękny widok na Szczawnicę…
Szczawnica bokiem…
Oczywiście nocleg w Durbaszce już “zabukowany” – Olek zadziałał. Jak to dobrze choć raz nie być tym “głównym logistykiem” który musi myśleć i działać za większość… 😀
Dojeżdżamy do Durbaszki. Jeszcze kilka chwil zostało do zachodu słońca… Wypadałoby w końcu choć raz go uchwycić na fotce… Do schroniska już przed nami dotarła mamba on bike. Zastanawia się jeszcze czy jechać dalej ale jednak zostaje… Siedzimy chwilę i rozmawiamy. Jestem pod wrażeniem sposobu w jaki jest “spakowana” – ma wszystko co jest niezbędne a objętościowo wygląda to jak 1/2 moich maneli. Od dzisiaj będzie dla mnie guru bikepackingu 😀
chyba nogi mi schudły 😀
Jest “stanowisko” do mycia rowerów. Korzystamy po kolei i zostawiamy rowery na noc ustawione pod schroniskiem – raczej ich nikt nie zwinie… Jest opcja schowania do jakiegoś pomieszczenia z tyłu schroniska ale klucz w zamku się BARDZO ciężko przekręca i boimy się nawet myśleć co by było gdyby się złamał… 😀
Candy znowu czysta
Kuchnia przygotowuje dla nas ostatnie zamówienia. Rosół z makaronem po tylu dniach pierogów i radlera smakuje jak ambrozja….
jak u babci 🙂
Przez obiadokolację i prysznic zapominam o zachodzie słońca. Załapuję się na ostatnie promienie…
Pieniny…
W pokojach nie ma gniazdek elektrycznych a komórki, trackery i inne prądożerne urządzenia wypada naładować. Znajdujemy je w świetlicy, która jednocześnie służy nam za suszarnię.
Świetlico-suszarnio-elektrownia
Cztery dni za mną. Moja Candy, nie licząc dzisiejszych dwóch “spadnięć” łańcucha jak na razie bezawaryjnie. Przed Carpatia Divide na grupie dyskusyjnej dużo było straszenia odnośnie szybkości zużywania się klocków hamulcowych. Mam na wszelki wypadek dwa komplety zapasu. Ale na razie moje hamulce są jak żyleta… Albo nie hamuję na zjazdach albo mamy szczęście że nie pada 😀
Dzień czwarty zamykam dystansem 101km i 2130m przewyższenia.
Ciekawe gdzie jutro “wylądujemy”…