Pomorska 500 – ultramaraton na półtorej nogi. Dzień trzeci. Brzeźno Szlacheckie – Gdańsk Brzeźno (Meta)

Jednak decyzja o przyspieszonym noclegu w cywilizowanych warunkach była dobrą decyzją. Wieczór miło spędzony z „autochtonami” (to nie obelga broń boże!”) dość pozytywnie wpłynął na kondycję psychofizyczną. Zwłaszcza fizyczną… Szybkie śniadanie – kupiona wieczorem konserwa i dwie kromki i poranna prewencyjna porcja tabletek przeciwbólowych.

Przez noc naładowały się wszystkie pożeracze energii – przede wszystkim telefon i kamera. Od drugiego dnia nawigacja leci na bateriach bo oczywiście zapomniałem ładowarki i nie mogę naładować akumulatorka.

Ani skarpety ani koszulka wyprane wieczorem nie wyschły. Wydaje się, że nawet nie odparowały minimum wilgoci. Trudno – ramiona lemondki do czegoś się przydadzą.

Suszarka do prania za kupę siana 🙂

Wyprowadzam suszarkę do prania z szopy, wieszam pranie, smaruję łańcuch i żegnam uśpiony rynek Brzeźna Szlacheckiego. Ruszam w bój niczym wspomniani już wcześniej Kaszubi na Turków.

Urokliwy o 5tej rano ryneczek w Brzeźnie

Pogoda świetna, czyste niebo, zapowiada się upalny dzień. Co z jednej strony cieszy ale z drugiej też martwi.

Kaszubskie szutry

Ciężko trochę jedzie się bez skarpet – jedna para po pierwszym dniu została w koszu na śmieci nad jeziorem a druga przecież suszy się na lemondce. Kolano sprawuje jako tako – nie daje o sobie zapomnieć ale też nie doskwiera w stopniu uniemożliwiającym jazdę.

Asfalty, szuterki… Po około dwóch godzinach dojeżdżam do Góry Siemierzyckiej – to jakiś lokalny punkt widokowy – trwa budowa nowej wieży widokowej w miejsce poprzedniej, drewnianej – niestety nie ma info co się stało z wcześniejszą. Chwila odpoczynku – półmokre skarpety lądują na stopach.

Wieża widokowa na Górze Siemierzyckiej

I znowu… Szutry, asfalty, jeziora… Nuda.. Nic się nie dzieje. To nie Bieszczady…

Czas na jakieś śniadanie. Zjeżdżam kilkaset metrów z trasy – miejscowość Kłączno. W Groszku kupuję świeże słodkie bułki i pitny jogurt. Dookoła mili ludzie. Widząc mnie pod sklepem uśmiechają się, mówią „dzień dobry”. Wszyscy. I starsi i młodzi. To jakaś inna kraina??

Kłączno

Ruszam dalej. Kolejne kilometry. Kolano powoli wraca do normalności – tzn zaczyna coraz bardziej dawać znać o sobie.
Dojeżdżam do Nakła. Pod parasolami pod sklepem kilku „pomorzaków”. Robię zakupy i wychodząc ze sklepu wpadam na Daniel Łazarek . Nie spotkaliśmy się na starcie z uwagi na długą, rozstrzeloną czasowo, listę startową to chociaż wyściskamy się w trasie. Standardowy zestaw – soczki, jogurcik, tabletki przeciwbólowe.

tak, to ta sama któa przejechała Carpatię…

Siedzimy z 20 minut i ruszamy dalej. Taka szarpana jazda. Raz ja z przodu raz z tyłu. Jedziemy przez tereny jakie w 2017 roku nawiedziła nawałnica podczas której w Suszku zginęły dwie harcerki. Wrażenie jest niesamowite. Sięgająca aż po horyzont pustynia z pojedynczymi kikutami drzew.

Krajobraz po nawałnicy

Bujamy się tak razem z 20km. Po drodze zaliczamy jakieś lokalne stonehenge – Cmentarzysko w Węsiorach. Kilka km za Węsiorami chwilowo kapituluję. Uwalam się w przydrożnym rowie na trawie na chwilę odpoczynku. Wg pierwotnych planów w tej chwili miałem siedzieć w pociągu powrotnym z Gdańska do Wrocławia. Dojeżdża Daniel, który akurat został trochę z tyłu. Mówię, mu żeby jechał, że nie chcę go zwalniać. Po chwili wpadam na genialny pomysł regulacji wysokości siodełka – to tak żeby sobie odciążyć kolano… Luzuję śrubę imbusową a przy próbie ponownego dociągnięcia śruba pęka. Zajebiście. Ok. 100km do mety a ja na własne życzenie uniemożliwiam sobie dalszą jazdę.

pech

Trzeba szukać koła ratunkowego. Telefon do Szczepan Paszek. Okazuje się, że taki sam gwint jak śruba sztycy mają śruby mocujące mostek do rury sterowej i kierownicę do mostka. Pierwszych jest dwie drugich jest cztery. No tak tylko tych drugich jest cztery w normalnych rowerach. W moim Focusie też są dwie. Decyduję że skorzystam z jednej z tych które mocują kierownicę – jest niestety dużo krótsza niż oryginalna. Ale niestety najpierw muszę poradzić sobie z wykręceniem kikuta tej „strzelonej”. Kilkaset metrów z buta i ratuje mnie kombinerkami facet siedzący z synami przed domem. Mocuję jakoś sztycę dokręcając śrubkę z wielką ostrożnością (gdyby jeszcze strzeliła ta byłaby tragedia) i jakoś ruszam dalej.

Po dwóch kilometrach trafia się gospodarstwo rolne z facetem naprawiającym traktor. Znajduje śrubę odpowiedniej długości. Jestem ocalony.

Ruszam dalej. Wyjeżdżając z mojego przygodnego „warsztatu” wpadam na Michal Kochalski . Z nim też chwilę jedziemy razem. Chyba także nie ma dnia 🙂

Tak sobie lajtowo jadąc można dostrzec dużo różnic w przyrodzie. Podczas gdy u nas na Dolnym Śląsku mieliśmy sezon truskawkowy w pełni tutaj truskawek jeszcze nie było – dopiero kwitną. U nas rzepaki już przekwitały, tu były w pełnym rozkwicie… To taka uwaga „na marginesie”..

strawberry fields (forever?)

105-ty km dzisiejszego dnia. Pozostało jeszcze ok. 60. Ostatnia tabletka rozpuszczalnej Solpadeiny. Jakoś dociągnę…

Ostatnia tabletka

14,5 godz i 145 km od dzisiejszego startu początek Trójmiasta. Jakieś stare torowisko, Lasy Oliwskie (całkiem niezłe tereny do MTB) i dojazd ulicami Gdańska do mety.

tam musi być jakaś cywilizacja…

Jak się okazało po powrocie na najważniejszy moment całego ultra – wjazd na metę na plaży – nie włączyłem kamery.

Ale zdążyłem na zachód słońca.

bohater 520km

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *