Carpatia Divide 2019 – level „ultramaratonowy leszcz” – cz. VIII – dzień SIÓDMY OSTATNI – odcinek Bacówka pod Honem – MUCZNE

Wstaję pierwszy już przed piątą. Opuścić TAKI wschód słońca??
Schodzę na dół a tam już mamba on bike – wzięła sobie do serca “plotki” o tym że jakaś kobieta jest przed nią i postanawia gonić wirtualną konkurentkę. Wyrusza. Życzę jej powodzenia.

Do wschodu jeszcze trochę czasu więc wyciągam Candy z kotłowni-przechowalni. Za chwilę schodzi Michał … Też się szykuje do “ostatniej prostej”.
W końcu nadchodzi wschód słońca. Wstają Olek z Piotrkiem. Pakujemy manele i ruszamy.

Gdy kompletowałem sprzęt na Carpatię – w tym te najbardziej drobne rzeczy i części zamienne – Szczepan „Prze Szczep” Paszek pytał po co mi zapasowe bloki do butów. Po 10m od chwili gdy ruszyliśmy spod Bacówki pojawiła się odpowiedź 🙂 Najprawdopodobniej podczas wieczornego schodzenia żlebem pod orczykiem odkręcony spod buta blok został między kamieniami.

Szybki montaż nowego bloku i ruszamy. Przed nami kolejne kilometry podjazdu. I znowu te wycinki…

Dojeżdżamy do Smerka. Czas na jakieś śniadanie. Wiejski sklepik ze “słupem ogłoszeniowym” na parkingu.. Bardzo dobrze zaopatrzony nawiasem mówiąc 😉

Zapewne część z Was zastanawia się co czerwonego przylepione jest na ramie Candy… Dawno to powinienem wyjaśnić – to dętki. Bez sensu je było upychać w plecak lub nerkę więc to jest bardzo fajne rozwiązanie.

W Smereku żegna nas “duch Sanu” 😀 Niestety – z żalem ale nie skorzystaliśmy 😀

duch Sanu 🙂

Na śniadanie oczywiście jogurt pitny, dwie słodkie bułki. No i CocaCola w puszce na drogę. Szybkie 15 minut i ruszamy dalej.

Długie odcinki asfaltu. I to całkiem niezłego. Spokojnego, cichego z prawie zerowym ruchem drogowym.

Wjeżdżamy w rezerwat przyrody Sine Wiry z przełomem rzeki Wetlina. To podobno jedno z najbardziej malowniczych miejsc w Bieszczadach.

San

San

W zasadzie to cały czas jedziemy przełomem Sanu. Dojeżdżamy do miejsca które Olek z Piotrem pamiętają z poprzedniej edycji Carpatii sprzed lat…. chyba TRZYNASTU… Wtedy ten ultramaraton miał zupełnie inną formułę – był tzw “etapówką” kiedy to wszyscy zawodnicy pokonywali codziennie tę samą trasę, kładli się spać a rano ruszali do dalszej walki.. Więc chwila przerwy na podziwianie widoków. Akurat chwila na spokojny telefon do Kajsona 😉

panorama na bieszczadzkie szczyty

Ruszamy dalej. Ale w sumie nie na długo. Kolejne miejsce zapamiętane przez chłopaków. Mały bar w Sękowcu w chatce wyglądającej jak domek z ośrodka wczasów pracowniczych sprzed lat. I faktycznie tam funkcjonuje ośrodek z domkami letniskowymi. Teraz już chyba wszyscy czują, że jesteśmy na rzut kamieniem od celu. Wszystkim przestaje się spieszyć.

niestety nie „duch Sanu” 🙂

Jak tu nie wypić piwa tym bardziej, że przed nami jeden z ostatnich ciężkich podjazdów tego wyścigu – wdrapywanie się na Dwernik Kamień. Miejscami nachylenie 15% – ale tego już się nie czuje – w końcu z jego szczytu pozostanie nam 25 km do pokonania. Docieramy na szczyt. Mijamy sporo turystów, raz chyba jakichś dwóch chłopaków na endurakach.

Na szczycie Dwernika znowu tablica upamiętniająca I wojnę światową. Ciekawy jest ten fenomen pamięci dotyczący właśnie tamtego okresu – w “naszej” części PL nie jest ona tak pamiętana i podkreślana.

teraz już prawie „z górki”

Przed nami jeszcze dwa “piki”…

Na pierwszym czekała stała towarzyszka naszej wędrówki (czy one nas śledzą??)

Mućka

Po drodze jeszcze o kilka atrakcji. Trochę błota na pożegnanie. Prowizoryczne mostki. Kładki drewniane…

I wreszcie ostatni podjazd na którego szczycie wita nas znowu to co nam najbardziej pozostanie w pamięci z tej wyprawy – las leżący pokotem 🙁

Przed nami ostatnie 5km. Dojeżdżamy do zagrody żubrów tak dobrze znanych z filmu promocyjnego Carpatii Divide. Gdzieś tam z daleka widać jak łażą sobie po ogrodzonym terenie. Żadnemu nie wpadło niestety do łba żeby nam wleźć w drogę choć na to chyba wszyscy liczyli 🙂

Za zagrodą wyjeżdżamy na asfalt. Teraz już naprawdę ostatnia prosta. Za mną blisko 640 km przejechanych, “przepchanych” i niejednokrotnie przeklętych ale wspaniałych. W części samotnie a w części z ekipą z jaką pewna więź pozostanie już na zawsze. Doganiamy dwóch “naszych”. Przecież nie będziemy się wygłupiać i ścigać – jedziemy asfaltówką wszyscy obok siebie żeby razem dotrzeć na metę. Tu nie ma wygranych i przegranych – każdy kto dojechał do Mucznego wygrał ze swoim organizmem, słabościami, sprzętem.

Dojeżdżamy w pięciu po na 61 miejscu ex aequo po 148 godzinach 23 minutach mieszcząc się w 3/4 limitu czasu (200 godzin). Olek Kołodziejczyk, Piotrek Szczepanik, Mariusz Kuliga, Łukasz Ballerstadt i ja . Za nami dojechało jeszcze 25-ciu ultrasów – wszyscy dojechali na dobę przed limitem.

z tygodniowym zarostem ale w czystej koszulce 😀

Wita nas Ojciec-Dyrektor Leszek Pachulski – każdy dostaje pamiątkowy medal 1. edycji Carpatia Divide i najważniejszą, najbardziej elitarną koszulkę finiszera CD – po to jechałem tu blisko 650km i 17km w górę 😀 . Zwykła zgniłozielona bawełniana koszulka której zazdrościć nam będą ci którzy nie dotarli na metę i ci którzy nie odważyli się na start.

Dziewczyna z biura wyścigu “odhacza” wspólny dojazd na metę. Na miejscu już cała grupa uczestników którzy przyjechali wcześniej tego samego dnia a nawet poprzedniego. Jest mamba on bike Dorota Juranek – przyjechała dwie godziny przed nami jako pierwsza z kobiet – ta pogłoska o jakiejś kobiecie przed Nią była fałszywa. Na mecie są już od poprzedniego dnia Marcin Surowiec – Bushcraftowy.pl i#macieklandowski , Marcin Debski i Michał Szpera, którzy przyjechali z godzinkę przed nami … Kupa “szaleńców” z którymi “miksowaliśmy” się cały czas na trasie.

Zostawiamy rowery pod biurem i idziemy na obiad i obiecane specjalnie uwarzone dla nas piwo – niestety limitowanego piwa nie ma i to jest jak dla mnie jedyna wtopa Orga w tej imprezie.

Po obiedzie i chwili wytchnienia prysznic i w końcu można powymieniać się wrażeniami. Na stół wjeżdżają kanapki, owoce jakieś ciasteczka – pochłaniane nawiasem mówiąc w trybie natychmiastowym. W malutkiej kuchni piję pierwszą kawę od siedmiu dni 🙂

Mamba i ja 😉

Powoli zaczynamy zastanawiać się nad zorganizowaniem jakiegoś transportu do “cywilizacji” – Muczne to sam koniec południowo-wschodniego cypelka PL. Najbliżej do Rzeszowa. Ktoś ogarnia busa z możliwością transportu rowerów. Hmmm , tanio nie będzie 🙁

Do Rzeszowa jedziemy w sześciu.

carpacking 😀

Po drodze jeszcze małe zakupy…

i jesteśmy na dworcu w Rzeszowie …

Jeszcze bilet i lecimy z Marcin Debski na Wrocław… Ale żeby nie było za różowo okazuje się, że pociągi IC objęte są całkowitą rezerwacją miejsc i nie ma już miejsc w wagonach z miejscami dla rowerów. Trudno, decydujemy z Marcinem że idziemy na rympał. Kupujemy zwykłe bilety – może z pociągu nas nie wyrzucą. Niestety mamy miejsca w różnych wagonach. A może na szczęście bo jakbyśmy się z dwoma rowerami wbili do wagonu to by nas na 100% wyrzucili.

Na szczęście konduktor jest litościwy. Kilka razy krąży wokół mnie, kasuje za bilet za rower i każe mi się przenieść do innego wagonu. Tym sposobem znajduję Marcina i razem dojeżdżamy do Wrocławia.

Przesiadka na pociąg KD i o 7.30 jestem w Bolesławcu po 192 godzinach wyprawy.

Czyli nawet zmieściłem się w limicie 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *