Pomorska 500 – ultramaraton na półtorej nogi – dzień drugi. Czarne Wielkie – Brzeźno Szlacheckie.

Więc tak…
Zapomniałem w pierwszej części napisać o tym, że znaleźliśmy na trasie żółtą przeciwdeszczówkę którą dopchałem do, i tak na full zapakowanej, “płetwy”. Chyba dlatego tak mi się “wiuwała” na boki podczas jazdy… A na błocie przed Czarnem Wielkim w totalnej ciemności oczywiście sakwopłetwa musiała mi się rozpiąć i połowa zawartości wysypała się w błoto. A tak marzyłem o przebraniu się przed drzemką w suche rzeczy….

Ale wracamy do dnia drugiego. Jest koło 4-tej. Budzę się z “półsnu na baczność” na trzydziestocentymetrowej szerokości ławeczce. Ciekawe czy chrapaliśmy z Rafałem? Wpierał mi kilkanaście godzin wcześniej, że w noc przed startem chrapałem. Ale ja przecież nie chrapię.
mamba on bike raczej nam tego nie powie bo wiem z filmiku sprzed startu że w swoim ekwipunku ma stopery do uszu. Chyba właśnie na takie okazje. Ciekawe czy używała tej nocy 😉
A tak w zasadzie to nie budzę się sam tylko budzi mnie “Major” (Rafał) bo szeleści bivem który składa i pakuje. Pakuje??? O CZWARTEJ rano?? Ochu…ł???
Kiedyś w żartach powiedziałem mu, że jak ukończy Pomorską500 w limicie to zrobię mu … wiecie co – to czego facet facetowi nie robi chyba że mają na imię Robert i Krzysztof… 😉 Takie głupie męskie żarty. Zaczynam wierzyć że wziął to na poważnie i zastanawiam się nad jakąś dywersją w jego hulajnodze. Ale…. Łańcucha nie ma. Napędu też nie. Siodełka też… Musiałbym mu chyba nogi połamać…

Rafał rzeczywiście zbiera się do wyruszenia w drogę. Zadziwia mnie coraz bardziej.
Znam go z jego obowiązkowości, zorganizowania, wojskowego “poukładania”. Organizowaliśmy w 2019 razem dwie gonki i dał się poznać jako świetny organizator ryjący banię w najdrobniejszych szczegółach ale żeby AŻ TAK brać do siebie ZWYKŁY wyścig na 500km???

czas wstawać….

Trudno, trzeba wstawać. Nasz “apartament” nad Jeziorem Kolbackim niestety nie ma ścian bocznych więc wszystko jest mokre po nocy od wilgoci wiszącej w powietrzu. Ubłocone i mokre stempelkowe bolesławieckie skarpetki z poprzedniego dnia lecą do “koszalina”. Na szczęście mam drugą parę. Suchutkich. Chociaż tyle suchego. Zakładam wilgotne rękawki, spodenki, koszulkę, wiatrówkę. Jakoś to wyschnie już na mnie. Upewniam się że Dorota nie będzie bała się zostać sama nad jeziorem (co prawda jest już zupełnie jasno) ale w końcu przecież to kobieta… Dostaję błogosławieństwo na drogę i ruszam za Rafałem.

Pierwszy postój na ok 5km. Wczorajsze nocne gleby w błoto zakończyły się pęknięciem lewego chwytu gąbkowego. Na szczęście taśma izolacyjna jest równie skuteczna co trytytki 😉 .

przed naprawą

po naprawie

Jak na razie kolano nie dokucza. Myślę, że zacznie się ok. 50-go kilometra. I tak się zaczyna. No to czas na leki.
Dojeżdżam do Sępolna Wielkiego. 81 km przekręcone od rana. Zaczyna kropić. Kropienie bardzo szybko przechodzi w dość znaczną ulewę. Na szczęście po lewej dość duży budynek z wystającym okapem. Już dwa miejsca zajęte – mamba on bike (kiedy ona mnie wyprzedziła??) i jeden z kolegów.

Stoimy pod tym okapem a burza powoli się rozkręca. Na szczęście nie zacina. Ale tylko przez chwilę nie zacina. Korzystając z chwilowego osłabienia ulewy przeskakujemy 200m na przystanek autobusowy gdzie już koczuje dwóch “naszych” Ale mieścimy się bez problemu. Burza powoli odchodzi.

93-ci km. Sklepik w Miłocicach. Nie wierzę własnemu szczęściu ale na aptecznej półeczce znajduje się ostatnia maść przeciwbólowa. Dojeżdża kilka osób. Krótki przystanek na wzięcie leków i użycie maści.

pitstop Miłocice – zdj. Artur Mazur

102km – pięknie się wypogodziło. Świeci słońce. Czas dać odpocząć kolanu. Uwalam się na trawie z mocnym postanowieniem drzemki. Ale się nie da. Każdy przejeżdżający uważa za stosowne spytać czy wszystko OK. I jak tu ich wszystkich nie lubić? Czas ruszać dalej.

105km – Miłocin. Krótka przerwa na radlerka w małym sklepiku. Naprawdę krótka.

Następne kilometry to obszar Natury 2000 – Miasteckie Jeziora Lobeliowe. Są jeziora więc można domniemywać że jest też mokro. Jest mokro. Znowu błoto.

tędy ktoś chyba jechał 😉

120km dzisiejszej marszruty. Za Lubkowem znowu z asfaltu zjazd w las. I na pierwszy ogień błoto jak na czołgowisku. Mam kurła dość! Nie dam rady! Kolano napie…la, dupa pomimo smarowania Assosem poobcierana jak u “odparzonego” noworodka. Z tą dupą to w sumie nic dziwnego – pedałowanie bardziej na jedną nogę powoduje, że tyłek na siodełku hula jak brazylijska tancerka po ulicy. Rzucam rower w krzaki. Uzupełniam niedobór cukru “kolką” kupioną jeszcze w Miłocicach. I siadam bezsilny przy drodze.

pie..lę, nie jadę!

Dzwonię do Grzegorza Radziwonowskiego – jego prawe kolano jest w jeszcze gorszym stanie na tym gravelu na którym jedzie – “Grzesiek, rezygnujemy? We dwóch będzie mniejsza siara…” Grzesiek rzuca hasło: – “Czekaj na telefon. Dzwonię do Artura Mazura żeby nas zdjął z trasy”. No to siadam i czekam. Dzwonię do Rafała żeby zorientować się gdzie jest ale mamy straszną “słyszalność” – wnioskuję ze strzępów rozmowy, że jest daleko. Potem do mojego kata mentalnego – Szczepana który oczywiście kwituje – “Nie maż się! Jedziesz dalej! Zimne piwo w nagrodę już czeka w lodówce!”. No to ch…. Co tak będę sam siedział przy drodze? Jadę dalej. A Grzesiek nie dzwoni.

Po drodze jakieś jeziora. Koncentrowanie się na bólu nie sprzyja podziwianiu okoliczności przyrody. A całkiem ładnie jest… Po 8km dojeżdżam do Piaszczyny. Jest 18.00. Fajny sklepik na stawem w centrum miejscowości. Dużo ludzi z naszej “pomorskiej” ekipy. Część drzemie, część konsumuje, część po prostu odpoczywa. Pani ze sklepu chętnym robi kawę. Mnie wystarczy konserwa, bułka i zimny browarek – uprzejma sprzedawczyni pożycza mi widelec.

Na zachodzie słychać jakąś burzę. A w tamtą stronę jedziemy. Ruszam dalej. Po kolejnych 8km dojeżdżam do Brzeźna Szlacheckiego. Na szczęście burza przelatuje bokiem. Wita mnie tęcza i dwujęzyczne tablice miejscowości – to już chyba Kaszuby.

Tęcza nad Kaszubami? To jakiś znak? 😉

Mam serdecznie dość jazdy. Kolano odmawia mi posłuszeństwa (jakby co najmniej do tej pory było “posłuszne”…). Kładę się na ławce na przystanku autobusowym w centrum miejscowości – przydrzemię trochę to może tabletki przeciwbólowe zaczną działać. Jest 19-ta. W sumie chyba nawet nie ma sensu jechać dzisiaj dalej. Trzeba spróbować się zregenerować. Wyspać w cywilizowanych warunkach.
Trudno – planu dojechania w 48 godz. nie da się zrealizować… Pojechać sobotnim pociągiem o 12.20. do domu też nie. Teraz liczy się tylko dojechanie do Gdańska na plażę.

Najlepszym punktem informacyjnym w małych miejscowościach są sklepy. Ewentualnie kwiat młodzieży młodszej/starszej zapuszczający korzenie pod nimi. Dostaję wskazówki i ruszam na poszukiwanie kwatery. Niestety podane lokalizacje nie do końca wyczerpują znamiona rzetelnych i przemyślanych. Pod podanymi adresami nikogo nie ma.
Trafiam do jakiejś agroturystyki w samym centrum. Też pusto. Na sąsiednim podwórku trzech mężczyzn raczy się browarkiem. Pytam o jakieś kwatery a chyba nie wyglądam najlepiej bo biorą sobie za punkt honoru znaleźć mi nocleg. Wystarczy 5 minut i mam kwaterę. I zaproszenie na piwo od nowych znajomych.
Okazuje się, że moim gospodarzem jest gość który co roku w Brzeźnie Szlacheckim organizuje inscenizację Bitwy pod Wiedniem jako że to właśnie z Brzeźna wyruszyło pospolite ruszenie Kaszubów na wezwanie Króla Jana II Sobieskiego do wojny z Turkami. Oczywiście to dzięki bohaterskim Kaszubom potęga turecka została zmieciona w pył 😉

Dostaję węża z bieżącą wodą, spłukuję rower z błota i żeby jak najszybciej zacząć odpoczywać (ale jednocześnie nie okazać się burakiem z płd-zach Polski) wracam do poznanych Kaszubów zaczepiając oczywiście o sklep 😉 . Okazuje się, że to teść z dwoma zięciami. Fajnie się rozmawia przy piwie ale niestety odpoczynek ważniejszy.

P.S. Nawiasem mówiąc był plan dojechania dziś do Gdańska Brzeźna i udał się w części – dojechałem do Brzeźna. Szlacheckiego. 😀

Bilans dnia:
136km
1106m przewyższenia
2 Solpadeiny, 6 APAPów, 6 IBUMów, maść p.bólowa – doraźnie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *