Pobudka znowu o szóstej. Smarujemy napędy po wieczornym myciu i ruszamy (tradycyjnie) przed siódmą z pensjonatu.
Po kilkuset metrach zaliczamy mały sklepik. Ładujemy akumulatory słodkimi bułkami, minipączkami (Patryk dzieli się ze mną połową swoich) i jogurtami. Uzupełniam zapas Coli w puszkach. Pod sklepem spotykamy jak zwykle szeroko uśmiechniętego Boros Balázs .
poranne mgły
Potem z głównej w prawo na Krzyżówki i tam w górę sztywnym podjazdem w kierunku szlaku granicznego. Na podjeździe kolejne spotkanie – Dorota Juranek – mamba on bike i Grzesiek Radziwonowski – naczelny magazynu Bike – Grzegorz na start zdecydował się w ostatniej chwili bo jeszcze kilka dni przed startem nie było go na liście startowej. Ciągniemy razem pod górę. Dżizas!!! Ile ta Mamba ma w sobie mocy!! My wpychamy rowery a Ona nawet nie zsiadając twardo przepycha korby w swoim Canyonie (czerwonym!!!). Dogania nas #marekmajewski – jeden z kilku najbardziej zapamiętanych przeze mnie “karpatczyków” – jedzie z klapkami przytroczonymi do tylnej sakwy – jak ja mu zazdroszczę tych klapek… 🙂 Oczywiście wszyscy zatrzymujemy się na punkcie widokowym – dla takich widoków warto było przyjechać na Carpatia Divide
zbiórka na punkciew widokowym
Mamba and the Lambs… 😀
coś mi nowy telefon nie fokusuje dalekich planów przy selfie :)
Po kilkuset metrach kolejny “przystanek” – Baza Namiotowa Jaworzyna – takie niepozorne “siedlisko” przy szlaku w którym przemili gospodarze z wielkim psem czekają na nas z beczką wypełnioną źródlaną zimną wodą. Jak się okazuje kilku “naszych” nawet tu nocowało.
Baza Namiotowa Jaworzyna
Przed nami Babia Góra Trails. Na jednym z singli znowu niespodzianka – serniczek, czekolada i picie. Czy można nie lubić TAKICH ludzi???
najbardziej nieudana fota całej wyprawy…
Magurka i zjeżdżamy do Zawoji. Wyjazd z Zawoji również fajnymi singlami – m.in. dwukierunkowy “Tabakowy”.
wyjazd z Zawoji – Droga Stokowa
wyciąg na Mosorny Groń
Mosorny Groń, i potem w stronę Krowiarek kolejnymi szlakami. Końcówka dojazdu do Przełęczy Krowiarki po asfalcie – przy drodze setki samochodów i tłumy turystów – mamy w końcu “długi weekend sierpniowy”. Jakiś kretyn w białej służbowej “Superbie” mija mnie “na żyletkę”. Z Krowiarek długi, asfaltowy, szybki zjazd. Hamują nas wlokące się w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania auta bo nasza prędkość chwilami dochodzi do 50km/h.
Kolejny “popas” – Zubrzyca Górna. Żeby znaleźć sklep zjeżdżamy z trasy. Ciekawe jakie czasy pamięta przystanek autobusowy? Nawadniam się dwoma radlerami – “chłopaki” chyba mnie już powoli zaczynają uważać za “ukrytego” alkoholika raczącego się ersatzem piwa 🙂
busstop w Zubrzycy Górnej
Powrót na szlak i znowu znajome “klimaty” 🙂
znowu błoto ….
W końcu na horyzoncie pojawiają się one….
Tatry
Krótka przerwa na podziwianie widoków
eh, te widoki….
Patryk to chyba jeden z największych przekozaków w tegorocznej edycji. Jego pośladki zaczynają przypominać “befsztyk tatarski”. Obciążony plecakiem większość trasy pokonuje stojąc w korbach. Już nawet maść ASSos nie pomaga – w sumie to nic dziwnego bo to środek “prewencyjny” a nie likwidujący skutki. Ojciec Olka jest lekarzem – zdalna fotograficzna konsultacja nie przynosi rozwiązania – wytrzymałość na ból i siła w nogach będą decydowały o tym jak Patryk daleko zajedzie…
TU MIAŁA BYĆ INNA FOTA 🙂
ambrozja dla dupska…..
Dojeżdżamy do Kościeliska. Trzeba zacząć szukać noclegu. Piotr łapie gumę. Olek w tym czasie obdzwania pensjonaty z internetu a, że ma niesamowite szczęście do wyszukiwania noclegów to w końcu udaje się nam załapać fuksem na jakiś pokój gdzie ktoś nie dojechał.
Jeszcze nam pozostał do zaliczenia odcinek pod nazwą “Każda wioska ma swoje singletracki”. Wjazd na te “singielki” na Butorowym Wierchu “zaznaczony” jest w poprzek niebieską polipropylenową rurą wodociągową średnicy gdzieś fi 80mm biegnącą PO WIERZCHU (pomysłowość górali nie ma granic), na której oczywiście “Mario pod ciężarem plecaka upada z roweru po raz pierwszy” – oczywiście – co jest w moim przypadku prawidłowością – wywalam się na PRAWĄ stronę. Zaczynam nazywać to “casusem lefty’ego”. Dość boleśnie rozwalam sobie goleń PRAWEJ nogi – blizna do dziś na ok. 5cm.
Singielek, po którym jedziemy, to bardziej wąska ścieżka do downhillu z wyhapanymi rozpaczliwie przez budowniczych krzakami jagodzin i wystającymi mokrymi korzeniami czyhającymi na nieuważnego amatora. Z moją techniką jestem przegrany już w momencie gdy pomyślę nawet o możliwości zjazdu 😀
Zaliczam kolejną wywrotkę (na PRAWĄ stronę!). Jakby tego było mało prawie na samym dole spotykamy siostrę bliźniaczkę niebieskiej rury z początku singla – oczywiście wskutek zbytniej uwagi i ostrożności wypie…lam się widowiskowo po raz trzeci. Jakbym ją po prostu przeleciał na prędkości to nic by nie było ale ja oczywiście duża “spina”, kierownica sztywno, koło za wcześnie poderwane spada na mokry plastik i gleba… (ktoś chce zgadnąć na KTÓRĄ stronę? 🙂 ). Ale nic dziwnego za nami ponad 110km i prawie 3 tysie w pionie – zmęczenie się daje we znaki… Tym bardziej że dopada nas zmierzch.
nie ma się co przejmować – przecież blizny zdobią faceta :)
Dojeżdżamy na kwaterę. Rzeczywistość przerasta skromne marzenia. Nazwa totalnie niegóralska ale mogła dawać pojęcie o klasie – Willa Elita. Nie dość, że chałupa z drewnianych bali pachnie nowością to jeszcze gaździna udostępnia nam swoją suszarkę do prania żebyśmy mogli wysuszyć wyprane stroje. Gospodarz nasuwa mi skojarzenie z Zenkiem z “Kochaj albo rzuć” 😀 .
Jakieś dziwne mam te skojarzenia – wczoraj “Nigdy w życiu!” dzisiaj “Kochaj albo rzuć” . Ciekawe co będzie jutro…
prosta góralska chata … 😀
Oczywiście zamawiamy pizzę i ładujemy “węgle” na następny dzień. Na ochotnika mykam po browarka (tym razem nie radler 0% 😀 ) Jesteśmy w RAJU 😉
kolacja w łóżku… 🙂
Na chwilę nogi na ścianę – oczywiście zapomniałem nogawek kompresyjnych…
Nawet się nie zorientowałem kiedy zasnąłem…