Carpatia Divide 2019 – level „ultramaratonowy leszcz” – cz. III – dzień DRUGI – odcinek Wielka Racza – Korbielów

Ufff…. Szósta rano. Piątek. Udało się wstać zgodnie z planem. Po wczorajszych “słabościach” nie ma żadnego śladu. Żadnego bólu nóg, mięśni, stawów… Jest za to adrenalina i endorfiny. Te ultramaratony to chyba rzeczywiście jest kwestia “głowy” 😉

Znowu bez śniadania (bufet w schronisku zamknięty). Kanapek nie mam. Konserw też… Na żele i batony za wcześnie 😀

Poranek jest chłodny i lekko zamglony ale nie zapowiada się na jakąś fatalną pogodę.

Fajnie jest jechać samotnie. Pytają mnie wszyscy o czym się wtedy myśli. Odpowiem jak facet zapytany przez żonę o czym myśli – O NICZYM 🙂 . Myśli wpadają i wypadają niezauważone. To nie jest tak, że ma się długie godziny na rozmyślanie o problemach egzystencjalnych współczesnego świata, planach, pracy, rodzinie itp itd. Jedzie się TU i TERAZ. Klnie się w myślach wypychy, palące na podejściach mięśnie, fokusuje się myśli na koncentracji na niebezpiecznych zjazdach… Oczywiście czasami przeleci przez myśl jakaś zapomniana sprawa, ktoś kogo chciałoby się mieć obok siebie. A niekiedy do głowy wpadnie myśl-ochota na zjedzenie czegoś czego się nawet nie lubi – mnie np na którymś stromym wypychu naszedł apetyt na pierogi ze śliwkami – których NIE CIERPIĘ 🙂

selfie coraz lepiej mi wychodzi 🙂

Poranek na Wielkiej raczy

Praktycznie przez całą trasę las porastają nieprzebrane połacie jeżyn i jagodzin. Trzeba by być totalnie obojętnym żeby nie stanąć i nie skubnąć z krzaczka 😉 Małe czarne diabełki błyszczą swoją czernią i krzyczą: “chodź tatuśku, spróbuj naszej słodyczy…!!!” I tak cenne minuty uciekają 😀

Jeżyny (po słowacku „czernice”)

Chwilę po ósmej albo ja doganiam Daniel Łazarek albo odwrotnie – on dogania mnie. Razem przebijamy się przez błoto, korzenie, kamieniste stromizny i zwalone drzewa.

droga krzyżowa na Wielką Rycerzową 🙂

Daniel VS wiatrołomy

Przed nami Wielka Rycerzowa. Jakoś wepchnęliśmy rowery a potem szaleńczy zjazd po stoku aż pod samo schronisko na Hali Rycerzowej. Wygląda na to że trochę ludzi tu nocowało.

Czas na pierwszy posiłek tego dnia. Oczywiście “ruskie” pierogi.

Zjazd na Halę Rycerzową

Po posiłku przychodzi rozleniwienie. Na siedząco zamykam oczy na kilka chwil. Daniel też “przydrzemuje”. Do schroniska ściągają kolejne grupy “karpatczyków”.
Kupuję Colę, uzupełniam bidon. Ruszamy dalej. Po paru kilometrach orientuję się, że bidon z Colą został na ławce przed schroniskiem. FUCK!!! Dobrze, że mam wodę w dwóch bukłakach (w “nerce” i w plecaku). Ale co bidon to bidon – zawsze dodatkowa porcja picia. Ale to nic… Twardo ciśniemy do przodu pomimo wrednych sztajf, ścianek, błota, korzeni…

Lądujemy w Ujsołach. A tam….:

Płot w Ujsołach

W Rajczy Daniel decyduje się na wysyłkę części ekwipunku pocztą do domu. Kręcimy trochę po miejscowości. Dlaczego ja wtedy się nie zdecydowałem na podobny krok? DLACZEGO?? Plecak w czasie jazdy zdecydowanie koliduje mi z “nerką” – po prostu opiera się na niej ściągając ją w ten sposób w dół razem z moimi spodenkami.

poczta w Rajczy

Za Rajczą Daniel zostaje trochę z tyłu a ja chcąc utrzymywać swoje stałe tempo “w tlenie” wysuwam się do przodu – znowu mnie czeka samotna jazda. Na Zapolance pierwszy kontakt z najbardziej zapracowanym człowiekiem na Carpatia Divide – dopada mnie Łukasz Marks ze swoimi kamerami. Kamera mi nieobca – nawet wręcz przeciwnie (to mój “żywioł”) – ale wyjątkowo tym razem coś bełkoczę bez sensu.

Wdrapuję się na Zapolankę – odpoczywa tam dwóch “naszych”z mojej kategorii wiekowej i jeden anioł miłosierdzia – Grażynka Grażka – która ratuje mnie swoim własnym bidonem – nawiasem mówiąc dojechał on ze mną do Mucznego i jest jedną z pamiątek na równi z medalem, koszulką finiszera i filiżanką United Colours of Cycling która przejechała ze mną cała trasę.

panorama z Zapolanki

to mi się kojarzy z filmem „Nigdy w życiu” …

Ruszamy we trzech dalej. Pół na pół – jedziemy albo idziemy i pchamy. A jak jedziemy to zapamiętujemy się w tej jeździe. W pewnym momencie na szerokiej szutrówce gubimy trasę – NA ZJEŹDZIE!! – w sumie to chyba przeze mnie – bo jak zobaczę zjazd to tracę głowę. Kilometr do nadrobienia. Wracamy na szlak. Przemalownicza wąska dróżka, która z jednej strony ma ściankę a z drugiej stromy stok. Jadę blisko za jednym z kolegów. W pewnym momencie na jakimś korzeniu on się zatrzymuje a ja będąc stanowczo za blisko tracę równowagę i przewracam się na bok (na PRAWĄ stronę!!!) – niestety nie ten bardziej “komfortowy” i bezpieczny. Ląduję z gębą w jagodzinach na krawędzi przepaści, przygnieciony i ciągnięty w dół plecakiem który przesunął się na tył głowy, jedną ręką rozpaczliwie trzymając się jakiegoś kikuta pniaka. Z zewnętrzną pomocą kolegi jakoś się pionizuję. Chyba zaczyna się zmęczenie… Więc chwila odpoczynku plus “kolka” z puszki.

relax….

aż nie chce się wstawać….

W info organizatora była informacja o tym, że trasa w 99% jest PRZEJEZDNA. Pojęcie “przejezdna” chyba miało mieć dość szerokie znaczenie obejmujące również spacer z rowerem na plecach lub jego pchanie. Bo dla mnie “przejezdna” oznacza to że nie trzeba zsiadać z roweru – jak dla większości uczestników chyba… Zaczyna się dużo błota, zwalone drzewa, zalane wodą koleiny. Co niepokojące z daleka słychać nadchodzącą burzę. Burza w lesie w górach… Zajebiście… Jak tu starać się nie stać pod drzewem? Co lepsze – stać w polu z KARBONOWYM rowerem czy rzucić rower i stanąć pod drzewem? 🙂

pure MTB 🙂

pure MTB 2

Byś w górach i nie napić się wody ze źródełka? Nie po to targam ze sobą swoją bolesławiecką “skorupę” 🙂 Miałem pewne obawy czy napicie się tej wody nie skończy się jakąś rewolucją gastryczną ale w czasie tego ultra nic nie jest w stanie mnie złamać.

MOJA kolarska ceramika 😉

Zaczyna padać. Zaczyna grzmieć. Zaczyna walić piorunami. Chyba nawet walnęło gdzieś blisko – to się da rozpoznać po suchym krótkim trzasku. Na szczęście docieram do schroniska na Hali Rysianka. Zmieniam koszulkę na suchą – współtowarzysze patrzą na mnie ze zdziwieniem – “po co??”. Zjadam pierogi z jagodami. No i walę radlerka 0% oczywiście – czytałem wywiad z jakimś dietetykiem że radlery w bardzo dobry i skuteczny sposób uzupełniają niedobory energetyczne. Przestaje padać więc suchy i przebrany (przebrany WIĘC suchy) ruszam w stronę Hali Miziowej.

Napisałem “przestało padać”? To nieaktualne. Zaczęło znowu padać. Doganiam dwóch “naszych” na fullach. Chowają się pod drzewo. Co będę gdzieś tam stał sam jak… i ściągał pioruny? Dołączam do chłopaków. Będzie raźniej. Jak ma nas usmażyć to wszystkich razem – przynajmniej jeden głaz pamiątkowy postawią . Za chwilę mija nas, jak się okazuje, trzeci z ich ekipy więc ruszamy w dalszą drogę pomimo deszczu. Razem dojeżdżamy do schroniska na Hali Miziowej. To zupełnie inne schronisko niż te napotkane wcześniej. Wielkie, murowane, z dużą restauracją i jadalnią. Pod schroniskiem ktoś urządził wyprzedaż rowerów 😀

schronisko na Hali Miziowej

Oczywiście w schronisku nie ma już wolnych łóżek. Zapisuję się na listę rezerwową i po raz kolejny zmieniam ciuchy na suche. Mokre rozwieszam na krzesłach. Przy okazji podłączam się do prądu ładując trackera i komórkę. Moi nowi “znajomi” spod drzewa siedzą przy stoliku obok i słyszę jak jeden z nich próbuje ogarnąć jakiś nocleg. I to chyba z powodzeniem co w długi weekend późnym popołudniem wydaje się “mission impossible”! Wtrącam się w “rezerwację” i liczę na fuksa że znajdzie się czwarte miejsce. JEST! Znalazło się! 🙂 Tak właśnie poznałem ekipę z którą prawie w całości dojechaliśmy razem do Mucznego – Olka, Piotrka i Patryka. Ruszamy do Korbielowa bo tam właśnie czeka na nas nocleg. Dojeżdżamy jeszcze przed nastaniem zmroku. Właściciel pensjonatu – przesympatyczny facet u zmierzchu wieku średniego – udostępnia nam węża ogrodowego do umycia rowerów i opłukania się z błota – nawiasem mówiąc na idealnie wystrzyżonym i wypielęgnowanym trawniku. Rowery zabezpiecza nam w garażu. Gorący prysznic to zbawienie. Do pokoju dostajemy nawet grzejnik elektryczny żeby móc wysuszyć wyprane i mokre rzeczy. Jak się okazuje nasz gospodarz dobrze wie gdzie znajduje się Bolesławiec – kurczę, czy naprawdę wszyscy słyszeli o Bolesławcu?? 😀

Pharmacy Team

Candy po myciu pleców 🙂

U Patryka ujawniła się drobna dolegliwość. Jedzie na rowerze kupionym kilka dni przez Carpatią, na totalnie niedopasowanym i nieustawionym siodełku, dodatkowo obciążony ciężkim plecakiem. Zaczynają się pierwsze oznaki obtarć pośladków co niestety, przy tym co nas czeka przez następne dni, oznacza nadciągającą katastrofę. Krótkie konsylium – Olek i Piotrek to farmaceuci, ja – doświadczony ojciec trójki dzieci więc problemy odparzeń i obtarć mam “przećwiczone” i wspólna konkluzja że nie ma innego wyjścia i trzeba po prostu grubo smarować. Wieczór upływa nam na dyskusji o “bólu dupy”, spodenkach kolarskich i wyższości jednych wkładek nad drugimi co chyba nie jest, w obecnej sytuacji, szczytem delikatności w stosunku do Patryka 😀

Jak to dobrze że mam swoją maść do tyłka 🙂 – dzięki Szczepan „Prze Szczep” Paszek – uratowałeś mi życie (a w zasadzie dupsko)!!! I to nie tylko mi bo do samej mety wszyscy smarowaliśmy sobie tyłki ASSosem – oczywiście każdy swój własny a nie nawzajem 🙂 Błogosławię również dzień w którym zdecydowałem się na bieliznę Endura

Wciągamy po dużej pizzy z pobliskiej pizzerii i do łóżeczek.

Jutro czekają na nas “Babia Góra Trails”…. Znowu o 6tej pobudka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *