Ok. 6tej chyba już żaden z nas nie śpi.
Pierwszy za sprzęt bierze się Krystian – uzupełnia płyn hamulcowy w układzie kiedy my jeszcze tkwimy w pozycji horyzontalnej… A podobno chwilę przed wyścigiem nie grzebie się przy rowerze 🙂
Mocujemy resztę szpeju na swoich bike’ach i oczywiście co najważniejsze – numery startowe.
Chłopaki wciągają z rana jakieś owsianki – mnie wystarczy resztka energii z dnia poprzedniego. Wiem, że to niezbyt rozsądne przed dużym wysiłkiem ale tak już mam… Moje założenie na Carpatia Divide jest proste – zmieścić się w limicie 200 godzin. Bez “zażynania” i jazdy do upadłego, żadnego NONSTOP – po prostu nieformalnie traktuję ten ultramaraton jako “etapówkę” a więc wyścig na którym przejeżdża się jakiś odcinek a potem się odpoczywa celem zregenerowania. Tym bardziej, że od kilku dni jestem znowu na antybiotyku Dlatego nie mogę narzucić dużego tempa bo MUSZĘ po prostu dojechać do mety – bo będzie “siara”. Znam paru którzy by ciągnęli ze mnie bekę do końca świata – co nie Rafał Iwan? . Chciałbym dojechać do następnego piątku do magicznej godz. 18tej – czyli uśredniając ok. 80km dziennie…
Ok. 9tej jestem na miejscu startu. Powoli się wszyscy zjeżdżają. Dużo uczestników – zapewne mieszkających stosunkowo niedaleko – przyjeżdża rano. “W powietrzu” wyczuwalne napięcie – to prawie tak jak na korytarzu przed ostatnim terminem egzaminu 😁
na gotowo….
Wszyscy podekscytowani choć nie dają tego po sobie poznać. Wszędzie pełno Ojca Dyrektora – Leszek Pachulski promienieje szczęściem ale co tu się dziwić – po latach przerwy Carpatia odradza się jak feniks z popiołów… Poza tym faceci w średnim wieku tak mają – jak znajdą pasję to nie ma zmiłuj… 😂
Zadziwia różnica w sposobie upakowania uczestników. Niektórzy jak wielbłądy (vide – autor), niektórzy na zupełnym lajcie jakby jechali na pół dnia na wycieczkę rowerową.
Ruszamy prawie punktualnie o 10tej. Eskortowani przez policję karnie przepychamy się wąskim pieszociągiem a potem drogą asfaltową do miejsca “ostrego” startu – w zasadzie to prawie nikomu się nie spieszy – początkowo nawet “konina” trzyma szyk. Gubię na asfalcie Damiana i już się do końca Carpatii nie zobaczymy – Damian chyba trzeciego dnia łapie poważną awarię napędu swojego fulla i asfaltami po płaskim dojeżdzie do Mucznego – tam czeka na niego jego własny bus którego udostępnił Orgom do przewiezienia naszych tobołów.
A już na pierwszy ogień czeka na nas siedmiokilometrowy podjazd pod Małą Czantorię a potem jeszcze następne 3km na Wielką Czantorię. Fajna rozgrzewka 🙂 A zaczyna to wyglądać tak:
podobno tak będzie przez pół wyścigu 🙂
Na trasie bardzo dużo turystów – ale co tu się dziwić – mamy pierwszy dzień długiego sierpniowego weekendu.
Widoki zaczynają rekompensować trudności wpychania roweru na podjazdy.
w tym miejscu zatrzymywali się chyba WSZYSCY…
Po 1h 45min i 10km Mała i Wielka Czantoria podjechana. Zjazd z Czantorii daje już pewne pojęcie o tym co nas czeka w dalszej części – ostro, kamieniście i dość trudno technicznie.
Kilometr trasy ok. 15 – Wisła Soszów i pierwsze piwo – Schronisko Lepiarzówka. Siedzi już tam trzech “naszych” w tym #konradadkonis – no to jak nie zajechać?? Od tej chwili przestaję się czuć głupio, że mam zwykłe turystyczne (zdecydowanie wygodniejsze niż wyścigowe bo da się w nich “butować” pod górę), buty z SPD – “tytan ultramaratonów” – Konrad – ma identyczne 😉
Wisła Soszów
było pyszne… 😀
Zostawiam chłopaków i cisnę dalej.
Następny odcinek szlakiem granicznym przez Stożek na Kubalonkę. Kolejna krótka przerwa w Kubalonce w knajpce przy drodze – pierwsza puszka CocaColi. W czasie tej wyrypy wypiłem chyba więcej ‘kolki” niż przez całe 50lat życia – nawiasem mówiąc CocaCola to najlepszy uzupełniacz braków energii na wyścigach i jazdach – zawsze warto mieć puszeczkę w kieszeni lub plecaku.
krótki odpoczynek w Kubalonce
Jadę głównie samotnie. Czasami miksujemy się z innymi uczestnikami. Albo ktoś wyprzedza mnie albo ja kogoś. Pogoda jest jak milion dolarów – zielono aż po horyzont 😀
gęsiego ….
Ze 2 km przed Ochodzitą znowu przerwa – gospoda Korona. Tłum “karpatczyków”. Czas na pierwszy obiad CD’2019. Ruskie pierogi i obowiązkowo radler. Podjazd pod Ochodzitą (40km trasy) po płytach betonowych z nachyleniem dochodzącym nawet do 20%. Za to zjazd prawie jak odjazd po LSD 😀
Ochodzita
panorama z Ochodzity
Przejeżdzamy pod ekspresówką S1. Na ok. 47-48km asfaltowy zjazd. Na średnioostrym łuku na środku asfaltu rozypane trochę żwiru. Za zakrętem grupa “naszych” zgromadzono wokół jednego siedzącego na poboczu – był “szlif”. Marcin Surowiec – koordynuje powiadomienie służ medycznych. Zadaję poszkodowanemu podstawowe w takich przypadkach pytania – “jak się nazywa?”, “czy pamięta co się stało?”, “co go boli?”. SMSem wysyłam Leszek Pachulski koordynaty miejsca zdarzenia z map google. Ponieważ wcześniejsza grupa już się w tym miejscu sporo nastała mówię im, że ja zostanę do czasu przyjazdu ZRM a oni jadą dalej. Przyjeżdża karetka, po chwili Leszek Pachulski. Trzeba mieć cholernego pecha żeby się rozbić w pierwszy dzień ośmiodniowego ultramaratonu ale trzeba mieć wielkie szczęście żeby ocalić życie.
tyle zostaje po kasku po uderzeniu głową w asfalt
Na 60km zaczyna się blisko 11km podjazd pod Wielką Raczę. Pierwsze 6km znośne jeżeli chodzi o nachylenie podjazdu – takie sensowne w granicach do 3%. Na następnych 5km rzeźnia chwilami dochodząca nawet do 15% – a to nie jest gładki asfalt!! Podjazd wygląda tak:
wypych pod Wielką Raczę
Na ostatnim odcinku orbitujemy wokół siebie z #rafalwasil – raz on wyprzedza mnie, raz ja jego. Takie dwa wyklinające bezsensowny podjazd (a w zasadzie wypych) samotne “lefciaki” – Rafał też jedzie na Cannondale’u. Niestety zaczyna zapadać zmrok – do schroniska na Wielkiej Raczy docieram na chwilę przed zachodem słońca – trochę “naszych” już tu jest. “Trochę” a tak naprawdę “tłum”. Rafał chyba decyduje się jechać dalej bo w schronisku już go nie widzę.
71km i prawie 2800m w pionie za mną.
Chwilę po zachodzie słońca na Wielkiej Raczy
Jako, że ja mam zawsze szczęście załapuję się na ostatnie łóżko w 8-osobowym pokoju. Po mnie dla dojeżdżających zostaje już tylko podłoga do dyspozycji. Rowery chowamy wszyscy do garażu z tyłu schroniska i z manelami ładuję się do pokoju. Siadam na krześle przy drzwiach i dostaję koszmarnych dreszczy. Telepie mną jak w febrze. Zamawiam w bufecie gorącą herbatę z cytryną i jakoś sytuacja się normalizuje. Uzupełniam kalorie CZTEREMA kawałkami ciasta z jagodami i radlerem. Teraz dla odmiany robi mi się niedobrze 😂. Jak się okazało byłem tak ujechany tego dnia, że gdy następnego dnia Daniel Łazarek wspomina, że widzieliśmy się wieczorem w schronisku to ja tego nie pamiętałem. Grubo…
Zgubne łakomstwo
Jeszcze tylko prysznic w łazience pamiętającej chyba konspiracyjne spotkania Michnika i Havla w latach 70tych – wtedy zdaję sobie sprawę, że nie uwzględniłem w liście do zabrania jednej podstawowej cholernie ważnej na takiej wyprawie rzeczy – plastikowych/gumowych klapek, japonek lub innych chroniących stopy nadającemu się pod prysznic obuwiu. Garść tabletek i do wyrka “na pięterko” – łóżka w schronisku są piętrowe.
Połowa ekipy w naszym pokoju to czterech, niepochodzących z naszej grupy, młodych kumpli z pracy (chyba elektryków lub hydraulików), którzy przyjechali zrobić sobie alkoholową imprezkę na wysokości. Przy okazji imprezki robią kupę hałasu, który potęguje się wprost proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu. W końcu dochodzą do wniosku że czas spać ale niestety jeden z osobników pochodzi z gatunku “gaduł po alkoholu” i napie…la jak najęty. Moja wytrzymałość przekracza kruchą granicę z chwilą gdy koleś zapala papierosa leżąc w łóżku w drewnianym górskim schronisku. Kto mnie zna choć odrobinę zna też mój stosunek do “fajek”. Podejrzewam, że chłop się nie może z traumy otrząsnąć do dzisiaj 😂
Ale trzeba spać. Pobudka o 6-tej 😉
Zapis pierwszego dnia