Przyjechaliśmy z Rafałem dzień wcześniej.
Po wieczornym piwkowaniu przy ognisku budzę się dość szybko bo chyba ok. 4tej. Plan był taki, żeby wstać o 5tej, zjeść śniadanie na 2 godziny przed startem i ruszyć o 6.55 zgodnie z rozpiską. Ale kolega z naszego pokoju startuje chyba o 5-tej więc jak by się nie starał nie jest w stanie zbierać się w ciszy. A w sumie się nie stara 😀
Z łóżka naprzeciwko łypie na mnie też już obudzony Rafał. Leżymy jeszcze chwilę ale podniecenie i podekscytowanie nie pozwala na bezczynne leżenie. Tym bardziej, że tak na 100% nie jesteśmy spakowani. Ja pozostawiłem sobie do ostatniej chwili rozstrzygnięcie co do ilości i rodzaju elementów ubioru do zabrania. Patrzymy za okno i na prognozy. Nie zapowiada się zbyt ciekawie. Przejściowo padać ma na całej długości odcinka zaplanowanego na pierwszy dzień. Nie dziwię się podekscytowaniu Rafała ale JA?? Stary wyga po jednej zeszłorocznej Carpatii?? Powinien być pełny luz i opanowanie 😀
Poranny shower który miał być wieczornym ale poprzedniego dnia nie szło się dobić do koedukacyjnego prysznica. I idziemy na śniadanie. Oczywiście z zachowaniem społecznego dystansu. Menu dupy nie urywa – dwie bułki z jakąś sałatą, żółtym serem i rzodkiewką plus banan. Na szczęście jest kawa.
Na dole zaczyna się ruch związany z tym, że meldują się i pobierają pakiety startowe ludzie, którzy nie przyjechali poprzedniego popołudnia ale ściągają dopiero dzisiaj.
Poranne biuro
Czas na dopieszczenie sprzętu i dopięcie bagażu. Napełniamy bidony i bukłaki. Do “płetwy” dorzucam drugą kurtkę przeciwdeszczową.
Obok hulajki Rafała nikt nie przechodzi obojętnie. Foty, zagadywanie, ciekawość. Z pozycji “beki” i lekceważenia w chwili gdy na grupie pojawiło się info o tym, że Rafał startuje na hulajnodze powoli do wszystkich dochodzi, że on NAPRAWDĘ startuje. A jeszcze nikt nie zdaje sobie sprawy jak to się skończy.
Zbliża się nieuchronnie 6.55. Schodzimy na dół. Jeszcze nie pada. Punktualny start z wewnętrznego dziedzińca. Po kilku minutach Rafał się orientuje, że jedzie mu się lekko za lekko 🙂 . Zapomniał ze startu plecaka. Tak, tego który stoi za naszymi plecami 😉
Minuty przed startem
Jako, że i tak nie zakładaliśmy sztywnej wspólnej jazdy Rafał zawraca po plecak a ja jadę dalej. Wydawało się, że zobaczymy się dopiero na mecie. Deadline ustawiłem sobie na 48 godzin czyli poranne godziny w sobotę – na 12.20 miałem zabukowany bilet PKP Intercity do Wrocka. Znowu najbliższe godziny miały pokazać jak trafne jest powiedzenie “jeżeli chcesz rozśmieszyć Pana Boga powiedz mu o swoich planach”…
Po chyba około czternastu kilometrach asfaltu (lepszego lub gorszego) wpadamy na pierwsze piaski i szutry. Błoto też – kłania się Rezerwat Żółwia Błoć 😀 W międzyczasie zaczyna lekko padać deszcz. Takie męczące “siąpienie”. Chwilę pada, chwilę nie pada. Zakładam przeciwdeszczówkę po to żeby za chwilę ją zdjąć – jest dość ciepło. Stopniowo doganiam i wyprzedzam osoby startujące wcześniej.
Po 3,5 godz pierwszy kilkuminutowy przystanek – ORLEN Maszewo na 65km. Tempo może nie przyprawia o zawrót głowy ale to nie jest kilkudziesięciokilometrowy wyścig. To 520km jazdy SWOIM tempem gdzie o wynik walczy się wytrzymałością na brak snu i odpoczynku i często kończy się dzięki silnej psychice.
Kupuję butelkę wody, spłukuję napęd po pierwszym błocie. Zjadam kolarską bułeczkę z bakaliami i ruszam dalej. Jedzie się lekko, nogi kręcą jak wściekłe, pogoda wprost idealna do takiej jazdy.
ORLEN Maszewo
Na 80km przed Mokremi pech – urywa mi się pasek od torebki mocowanej na rurze poziomej. To taka rzepowa opaska obejmująca główkę ramy. A ta torebka jest dość ważnym elementem w całym setupie – to miejsce na ściągawkę z kilometrami, komórkę, powerbank, drobne części serwisowe… Sytuację ratują trytytki – za ten patent ktoś powinien dostać Nobla – pokażcie mi kolarza/cyklistę, który nie ratował się kiedyś trytytkami 😀 . Kilka minut, dwie dodatkowe dziurki wyrżnięte w bokach torebki, opaska z dwóch trytytek i jedziemy dalej.
Na 85km pojawiają się pierwsze niepokojące ukłucia w prawym kolanie. A jeszcze kilka km wcześniej delektowałem się jazdą bez bólu krzyża, pleców i rąk. Jadę w nadziei że jakoś to się rozejdzie.
Kolejny przystanek – Tucze. 98km. Setny kilometr trzeba uczcić pierwszym radlerem w tym ultra. Jeden z dwóch moich najlepszych smaków – grejfrut z limonką (jest jeszcze równie dobra sycylijska pomarańcza z limonką). Lokalesi pod sklepem starają się zrozumieć o co nam chodzi w tej jeździe. Dojeżdża kilku “Pomorzaków” – chwilkę gadamy – z jednym z nich zobaczymy się na Carpatii.
Toast za 100km.
Ruszam dalej. Kolano kłuje coraz bardziej dotkliwie. Wjeżdżamy w Rezerwat Źródliskowe Zbocza. Zatrzymuję się na chwilę odpoczynku dla kolana. Mija mnie Marcin Debski – znamy się z zeszłorocznej Carpatii – wracaliśmy z niej razem z kolejowymi przygodami z Mucznego do Wrocławia. Zamieniamy kilka słów i Marcin ciśnie dalej. Ja daję odpocząć kolanu. Za następnych kilka kilometrów niespodziewany “pitstop”. I znowu okazuje się jak świetną sprawą są takie ultra, gdzie postronni ludzie z własnej inicjatywy ustawiają się z “bufetami” z kawą, ciastem, napojami żeby wspomóc i ulżyć nam, jadącym. Ostoja Szamana – wspaniała miejscówka, przesympatyczni właściciele, kawa, woda z miętą i cytryną
Ostoja Szamana
Rozmawiam z dwoma kolegami o przejechanych kilometrach. Jakoś mimowolnie wspominam o dolegliwościach kolana. Okazuje się, że jeden z nich jest fizjoterapeutą. Ogląda moje kolano ale niestety poza ogólną diagnozą pomóc raczej nie może. Wspomina coś o “przyczepie” ale mam nadzieję że chodzi mu bardziej o “przyczep” mięśnia niż o sugerowaniu mi ściągnięcia przyczepy na rower 😀
135 km. Kolejny przystanek. Kopalnia Storkowo. Czas sięgnąć do zapasu środków przeciwbólowych. Żelazna rezerwa Solpadeiny (jedynego leku działającego na moje migrenowe bóle głowy) zostaje naruszona. Dwie tabletki ( z sześciu posiadanych) i ruszam dalej w stronę Drawska Pomorskiego. Kolano puszcza.
skorupka do rozpuszczenia Solpadeiny 🙂
155km. Drawsko Pomorskie. Oczywiście, skoncentrowany na bolącym kolanie, na dwudziestokilometrowym odcinku dwa razy zjeżdżam z trasy. Na szczęście tylko na kilkaset metrów więc nie nadrabiam za wiele. Na LOTOSie na wjeździe do miasta pytam sprzedawcę o apteki – twierdzi, że są. Trzeba zaopatrzyć się w jakieś maści i plastry przeciwbólowe. Google też pokazuje, że jest kilka aptek i co najważniejsze – są dziś OTWARTE – a mamy BOŻE CIAŁO! Wjeżdżając rozglądam się za jakąś restauracją. Nie da się nie zauważyć tłumów jakichś wariatów na rowerach. Ale wcześniej ważniejsza sprawa – apteka. Objeżdżam wszystkie miejscówki z internetu. Niestety wujek Google się myli. Wszystkie zamknięte. Pięknie kurła… Skoro tak to czas na obiad. Trzeba uzupełnić węgle. W pizzerii oczywiście pełno naszych. Spotykam zeszłorocznych znajomych – jechaliśmy razem przez dłuższy czas drugiego dnia Carpatii. Któryś z kolegów ma jakąś maść przeciwbólową – może pomoże choć na chwilę.
Pizzeria Vendetta 😀
Dzwonię do Rafała. Okazuje się, że jest przed Drawskiem. Czekam na niego bo podobno ma dobre tabletki przeciwbólowe. Dojeżdża. Stwierdzam, że już poczekam aż zje i pojedziemy razem. Rafał twierdzi, że za Doliną Pięciu Jezior są jakieś wiaty w których potencjalnie moglibyśmy się przenocować. To około 60km… Łykam Voltaren. Ruszamy we dwóch. Nie przeczuwając co przed nami. Po drodze zaliczamy Żabkę żeby uzupełnić zapasy. Kupuję APAP i IBUM i będę robił koktajle z obu na raz.
Robi się ponuro i mgliście. W końcu to już wczesny wieczór.
Facelia, Rafał i ja
Po drodze gubię się Rafałowi. Zatrzymuję się na chwilę na zdjęcie kurtki i “jedyneczkę” a on swoim tempem odjeżdża. A jak się jedzie w bardzo podobnym tempie to już potem ciężko kogoś dogonić. Doganiają mnieza to mamba on bike i Grzegorz Radziwonowski. Ciśniemy dalej razem. Z Grzegorzem ucinamy sobie pogawędki, którego z nas bardziej boli prawe kolano. Grzesiek jedzie na gravelu. Twardziel.
Robi się ciemno. Dzwonimy do Rafała gdzie możemy się spodziewać tych mitycznych wiat. Po 22giej znika gdzieś Grzegorz. Doganiamy za to w końcu Rafała.
No i zaczyna się rzeźnia. Łąki, wysoka trawa, kilometry błota – jak się potem okazało – rozjechanego przez odbywające się tu tydzień wcześniej zawody offroadowe. Na jednej z łąk, jadącej przodem Dorocie w przednie koło wplątuje się źle zaczepiony wężyk od bukłaka. Trzeba odkręcić koło żeby dało się to odplątać. Co ciekawe wężyk wytrzymał – wiadomo – to EVOC. Doganiamy Rafała ale wtedy z kolei odjeżdżają mi Rafał i Mamba. Na swoich nieprzeznaczonych do błota oponach wywalam się w nie ze trzy razy. Ludzie na przełajach/gravelach chyba przeszli/przejdą tu piekło. Na ostatnich kilometrach wyczerpuje mi się na dodatek bateria w nawigacji – nie ma sensu łapami upierdzielonymi błotem w ciemności wymieniać baterii bo tu i tak nie ma innej drogi. Jakby co to mam w komórce Koomota.
“Doczołguję” się w końcu pod sklep w Czarnem Wielkim. Oprócz “mojej” dwójki towarzyszy jest jeszcze kilka innych osób. Kupuję wodę, jakieś słodkie picie, dwa “Grześki”.
Po 18 godzinach od startu i 231 przejechanych kilometrach dojeżdżamy do altanki nad jeziorem. Jak się potem okazało, zaraz po naszym odjeździe spod sklepu właścicielowi zrobiło się szkoda tej zgrai pod sklepem i zadziałał załatwiając “na szybko” jakąś podłogę w świetlicy gdzie mogli się przespać.
“Nasza” altanka była dość bogato urządzona. Stół i dwie ławki, dach, brak ścian bocznych. mamba on bike oczywiście przypadł stół, Rafał ponieważ miał biva i śpiwór mógł położyć się na glebie, dla mnie wyposażonego tylko w śpiwór pozostaje ławka o wymiarach 30/150cm. Próbowaliście kiedyś spać na czymś takim? To spróbujcie 😀
Konik w stajence
A Dorota zasypiając nawet nie zdawała sobie sprawy, że jest tego wieczora chyba najbardziej bezpiecznym uczestnikiem Pomorskiej500 mając obstawę dwóch emerytowanych mundurowych 😀
Bilans dnia:
231km
1687m przewyższenia
2 Solpadeiny, 1 Voltaren, 1 APAP, 1 IBUM