To nie jest tekst dla finisherów Carpatia Divide – w znakomitej większości uczestników dużo bardziej doświadczonych i “wyjeżdżonych” ode mnie. To opis dla tych, którzy raczej nigdy na takie wyzwanie się nie porwą – wcale nie z braku możliwości czy niezdolności do jego ukończenia ale z lenistwa i braku czasu. A może właśnie jednak się zdecydują zachęceni opisem całej historii począwszy od etapu przygotowań, rozterek sprzętowych, popełnionych błędów i wreszcie niesamowitej tygodniowej przygody która zmienia człowieka. Zmienia bo jest baaaardzo dużo czasu na myślenie o wszystkim. Zmienia bo poznaje się ludzi do których potem chce się być trochę podobnym.
Napiszę o rzeczach oczywistych dla tych, którzy zetknęli się osobiście z CD ale nie do końca jest jasne i wiadome dla tych, którzy fakt istnienia Carpatii znają tylko z kilku zdjęć znajomych na Facebooku. Albo nigdy nawet o tym ultramaratonie nie słyszeli. Więc niech się „zorientowani” nie denerwują gdy będę tłumaczył rzeczy oczywiste …
Będzie długo i treściwie bo też i przygotowania były długie. Dużo dłuższe niż sama przygoda. Choć same w sobie też były przygodą usłaną potknięciami i błędami.
Reklama (jeszcze wtedy) Transcarpatii wyświetliła mi się na facebooku jeszcze w 2018r. Jako, że to również okres krystalizacji pomysłu na United Colours of Cycling decyzja zapada od razu. W końcu to okazja do przeżycia przygody życia i (przy okazji) promocji powstającej marki. Byłem jednym z pierwszych zapisanych i jednym z pierwszych „opłaconych”.
Nigdy nie jechałem takiej wyrypy. W sumie to nigdy nie przejechałem w ciągu jednego dnia więcej niż 150km. A w ciągu kilku kolejnych dni kilkuset kilometrów z wyjątkiem ogólnoświatowego czellendżu „Rapha Festive 500” w 2017r (trochę ponad 500km między Wigilią a Sylwestrem). I to był ten jedyny raz.
Formuła Carpatia Divide – wg opisu organizatora – 625-kilometrowego ultramaratonu nonstop z przewyższeniami prawie 17km (to tak jakby dwa razy wspiąć się na Mount Everest!) – opiera się na idei „samowystarczalności” (tzw „self-support”) i limicie czasowym 200 godzin. Patrząc na suche (choć przerażające dla, nawet dość aktywnego, amatora) cyfry – zakładam, że mimo wszystko jest to do zrobienia. Start w Ustroniu w Beskidzie Śląskim, meta w Mucznem w Bieszczadach.
Formuła „self-support” oznacza, że na trasie nie można korzystać z ŻADNEJ zewnętrznej pomocy logistycznej ani technicznej. Wszystko co potrzebne trzeba wieźć ze sobą lub to sobie po prostu osobiście kupić. Żadnych wynajętych lub zabukowanych z wyprzedzeniem noclegów. Żadnych znajomych stojących w wybranych punktach trasy z czystymi ciuchami, żelami, kanapkami, częściami zamiennymi itp. Wszystko w sakwach, plecakach, czy też kieszeniach. Lub na karcie płatniczej 🙂 . Po prostu startujemy i jedziemy do końca rozkładając intensywność i tempo jazdy wg własnego uznania byleby się zmieścić w limicie czasowym.
Nigdy nie miałem do czynienia z bikepackingiem (bo tak właśnie fachowo nazywa się obwieszenie roweru lub siebie sakwami umożliwiającymi przewiezienie wszelkiego „szpeju” jaki ma umożliwić przeżycie na tego rodzaju wyprawie). Nie wiem od czego zacząć więc zaczynam od zrobienia listy rzeczy do zabrania – wrzucę ją oczywiście w którymś momencie relacji bo jest się naprawdę z czego pośmiać. Zakładam na wstępie że upakowanie oprę na sakwie na kierownicy, drugiej sakwie na sztycy siodełka, małej torebce za sterami na ramie i małym plecaku – małym bo mam przykre doświadczenia z bólem pleców przy noszeniu plecaka przy jeździe na rowerze. Ponieważ przednia sakwa lekko utrudnia mocowanie czegokolwiek na kierownicy konieczne też jest zamocowanie dodatkowej rurki na lampkę, nawigację itp. Życie oczywiście jednak pokazało jak bardzo się myliłem w kwestii spakowania…
Z początkiem roku 2019 ruszyły zakupy sprzętowe. Wiadomo, że sprzęt renomowanych marek bikepackingowych jest świetny – wytrzymały, sprawdzony, niezawodny. I nie powinno kupować się byle “shitu”. Ale mimo tego,z przyczyn ekonomicznych, opieram się na sakwach dostępnych na portalu przyjaciół chińczyków – stosunkowo nieduże pieniądze, czasu na czekanie na przesyłkę wystarczy, a jak się okazało po dostawie niezła jakość – akurat na jednorazowy wybryk powinno wytrzymać… Jedyna ekstrawagancja na jaką się decyduję (przynajmniej w tym momencie) to tzw „nerka” – czyli taki plecak na biodra – mamba on bike poleca mi sprzęt EVOCa ale ostatecznie trafiam fajną promocję i decyduję się na CAMELBAKA. Oczywiście z bukłakiem.
Pojawia się dylemat dotyczący ubioru – normalne, tradycyjne spodenki kolarskie czy luźne szorty MTB z wkładką lub bielizną kolarską? Decyduję się na szorty. Do tego normalne kolarskie koszulki. Kolejna rzecz na którą nie należy poskąpić kasy to właśnie bielizna kolarska z wkładką – wszak dupa na ultramaratonie jest najważniejsza. Serce mi łkało gdy wydawałem 200zł na kolarskie gatki z wkładką marki Endura ale jak się potem okazało mój tyłek odpłacił mi za to stukrotnie. Uzupełnieniem do wypasionych „gaci” jest „dostana” w prezencie od Szczepan „Prze Szczep” Paszek specjalna szwajcarska maść o zagadkowej nazwie „ASSos” 😉
edit: jednym z ważniejszych zakupów o których zapomniałem były turystyczne buty Shimano MT5. Wobec zapowiedzi Orga o dużej ilości stromych podjazdów a bardziej “wypychów” takie rozwiązanie wydało mi się rozsądniejsze niż start w normalnych wyścigowych butach z niekrytymi blokami – w butach turystycznych/trekkingowych bloki “schowane są” w podeszwie
Równolegle rusza przygotowanie teoretyczne – literatura dotycząca przygotowania do ultra, treningu, sposobu odżywiania itp. I oczywiście siłownia FIT STYLE ZONE. I treningi na rowerze pod okiem Sabina Rzepka
podstawy teoretyczne 🙂
No pain no gain – jak mawiają starzy „pakerzy”…
Już w marcu bukuję apartament w Ustroniu – start planowany jest na czwartek 15 sierpnia – w pierwszy wolny dzień długiego czerwcowego weekendu więc potem może być problem z wolnymi miejscówkami. – wiecie jak jest – pół Polski ruszy w góry…
Nadchodzi kwiecień – zaczyna się sezon wyścigowy. Pierwszy wyścig – Kaczmarek Electric MTB w Rydzynie.
a imię jego ….
Dystans mega kończę ledwie żywy. W drodze powrotnej do Bolesławca kilkakrotnie wymiotuję Coś wyraźnie jest nie halo. Za parę dni ujawnia się jakaś infekcja dróg oddechowych. I tak już co parę tygodni. Jak się okaże w czerwcu po wynikach OB., morfologii i wymazie złapałem jakąś paskudną bakterię i stąd obniżenie odporności. Cała jako taka wyrobiona zimą wydolność poszła w zapomnienie. I pojawiają się wątpliwości jak poradzę sobie kondycyjnie na bądź co bądź cholernie ciężkim maratonie. No to na scenę wjeżdżają antybiotyki, suplementy, witaminy.
Miesiąc do startu – w mojej czarnej „perełce” – karbonowym Cannodale’u FSI4 decyduję się wymienić napęd Shimano XT na SRAM GX z przejściem z przodu na owalną zębatkę 34 zęby. Kaseta z tyłu ma zakres przełożeń 500% (stosunek ilości zębów najmniejszej zębatki do największej) co na hardkorowych podjazdach Carpatii może się bardzo przydać – jak się okazało na podjazdach przednia zębatka 30-tka byłaby bardziej odpowiednia 😉 . Serwis roweru pod okiem Prze Szczep i nowa karbonowa kierownica od bolesławieckiej Bikestacja.pl.
Sprzęt teoretycznie gotowy…
Im bliżej terminu startu tym wątpliwości coraz więcej. Nie tylko zdrowotnych ale też sprzętowych. Jak na ostrych zjazdach sprawdzi się sakwa na kierownicy? Czy linki hamulców i przerzutki wytrzymają jej podskoki? Czy sakwa na sztycy siodełka nie będzie tańczyć na boki? Przecież ja w życiu nie miałem okazji do zdobycia choć odrobiny doświadczenia…!!
Na dwa tygodnie przed startem odpada jednak możliwość montażu tylenj sakwy na sztycy bo decyduję się na zakup sztycy opuszczanej (tzw „mykmyka”) wprost niezbędnej do bezpiecznego pokonywania karkołomnych zjazdów – to taki patent dzięki któremu można fajnie opuszczać siodełko jednym ruchem kciuka dodatkową manetką na kierownicy – a po powtórnym jej naciśnięciu wraca ono do poprzedniej „normalnej” pozycji. Mykmyk wyklucza jednak montaż sakwy na jego sztycy ze względu na możliwość uszkodzenia anody ją powlekającej.
Powoli chyba wszyscy uczestnicy „spinają poślady” więc na grupie facebookowej Carpatii Divide pojawiają się pytania o noclegi w Ustroniu w przeddzień startu – no przecież nie będę się bunkrował sam w apartamencie na 5 osób. Kompletujemy ekipę – pierwszy dołącza do mnie Damian Starzyński, potem jeszcze trzech następnych szaleńców – Daniel Łazarek – czyli Kawaler Wieczorową Porą , Krystian Jakubek. (jak się potem okazuje osiąga 2. czas dojazdu do Mucznego) i Jacek Piotrowicz. Nawiasem mówiąc z moją „znajomością” z Krystian wiążę się dość ciekawa historia – ze dwa lata temu (kiedy o ultramaratonach myślałem jak o imprezach dla szaleńców) wogóle się jeszcze wtedy nie znając osobiście pisaliśmy na messengerze w jakiejś innej sprawie dotyczącej zamkniętej grupy na facebooku. Rozmowa oczywiście zeszła na kolarstwo (bo przecież obydwaj mieliśmy na fotach profilowych rowery) i wtedy Krystian poopowiadał/popisał mi trochę o swoich udziałach w ultramaratonach i maratonach na orientację namawiając mnie na udział w tego rodzaju wyścigach. Nawet nie przeczuwaliśmy wtedy, że niespełna po dwóch latach spotkamy się na tej samej kwaterze przed tym samym ultramaratonem.
Na ostatniej prostej okazuje się jeszcze, że posiadane przeze mnie śpiwory rozmiarami po skompresowaniu i swoim ciężarem przypominają bardziej namiot ‘dwójkę” z tropikiem niż mały lekki śpiwór więc na trzy dni przed startem zamawiam śpiwór i modlę się żeby dotarł do paczkomatu do Ustronia przed startem. Dotarł… 😊
Z Damianem umawiam się we Wrocławiu pod Wroclavią. Ma po mnie przyjechać od siebie z Piły firmowym busem, mamy zabrać jeszcze kogoś i pocisnąć do Ustronia. Dojeżdżam do Wrocławia PKP. 1,5-godzinne ostatnie przemyślenia w czasie podróży Bolesławiec-Wrocław i namowach przez znawców „tematu” (m.in. właśnie Damiana) i zmieniam w ostatniej chwili koncepcję „upakowania”. Ryzykuję ból pleców i jednak decyduję się na porządny plecak. Mam 2 godziny czekania na przyjazd Damiana a 300m od dworca głównego we Wrocławiu jest sklep ogólnopolskiej sieci Sklepy Górskie Skalnik. Akurat mają świetne plecaki OSPREY Escapist. Pojemność 25l wystarczy. Też kosztuje “grubo” ale jest warty swojej ceny. Po drodze zajeżdżamy jeszcze do Decathlonu – uzupełniam wyposażenie o dodatkowe „awaryjne” majtki z wkładką (ale już bez finansowego szaleństwa).
Candy totalnie wycieniowana
Jak się potem okaże – jedno drugiemu lekko przeszkadza…
Do Ustronia docieramy ok. 17tej.
to nas czeka jutro na pierwszy ogień
Po zakwaterowaniu się zaliczamy biuro wyścigu czyli klimatyczną knajpkę „Diabli Dołek”. Odbieramy pakiety startowe i trackery (czyli urządzenia które lokalizować nas będą na trasie), wciągamy kolację – żurek i placek ziemniaczany z gulaszem i sącząc piwko obserwujemy jak powoli zjeżdżają się kolejni zawodnicy. Ale czas na odpoczynek. W apartamencie jeszcze przed snem ostatni rzut oka na sprzęt.
I lulu.
Jutro TEN DZIEŃ!