Otwierasz oczy i budzisz się w góralskiej chacie z drewnianych bali. Przez otwarte okno beczą owce i pieją koguty. Oj, nie wyjedziemy my dzisiaj o siódmej 😀 Ale w sumie mamy niedzielę. Można dzień święty jakoś uczcić 😉
@willaelite
Piotr od rana walczy z kołem. Znowu kapeć. Ale nie zajmuje to dużo czasu i ruszamy w stronę Zakopanego. Nasza miejscówka jest przy samej trasie…
Atmosfera “zważona”. Tyłek Patryka nie wygląda dobrze. A boli zapewne jeszcze gorzej. On wie, że nas spowalnia. My wiemy, że on wie i że przez to ma wyrzuty. Ale sfora to sfora. A ja skoro zostałem przyjęty to nie mam zamiaru zostawiać reszty. Jak mówią amerykańscy strażacy – “You go – we go” 😀
Pół godziny i jesteśmy w Zakopanem. O tej porze jeszcze pustki choć pod skocznią już się zaczyna ruch. Straganiarze rozstawiają swoje stoiska ze wszelkiej maści patriotycznymi gadżetami – od soboty trwa tu jakiś letni konkurs skoków. Samotny lokales z ławki na alejce do skoczni robi nam fotę i chwile gadamy o naszej wyprawie – na ludziach NAPRAWDĘ robi to wrażenie!
ostatnia fota w czwórkę
Kawa i hotdog na pierwszym napotkanym Orlenie. Kolejna grupa zagadująca nas o Carpatię… Życzą powodzenia. Miło.
Patryk podejmuje decyzję – rezygnuje z dalszej jazdy. Szkoda. Ale rozumiemy to. Jak się potem dowiadujemy od mamba on bike w Zakopanem zrezygnował też Grzesiek Radziwonowski – kłopoty z kolanem uniemożliwiły mu niestety dalszą jazdę…
Ruszamy dalej bez Patryka. Kawałek za Zakopanem najeżdżamy na grupkę naszych – okazuje się, że jednego z “karpatczyków” potrącił jakiś miejscowy idiota który na “trzeciego” usiłował wyprzedzać. Dłuższą chwilę jedziemy potem grupą – mniej lub bardziej rozciągniętą. Nasza trójka, Dorota Juranek – mamba on bike, Grzesiek Brodecki ze swoim kumplem Rafałem, mistrz jazdy na jednym kole – Sebastian Gierok, Michal Kochalski, Gregorio Gregi … Trochę kiepskie nastroje, zrobiło się refleksyjnie.
Nagle niespodzianka. To jest niesamowite – przy drodze stoi i dopinguje Marcjan Majer – śledził moją “kropkę” i będąc na urlopie w Zakopanem nie darował sobie okazji zobaczenia nas live. Przyjemne to 🙂 Strzelił kilka fot, które oczywiście wykorzystuję
Ja, Grzesiek, Piotr
Michał, Sebastian, Grzesiek
Mamba – Alone on the Road:)
Kręte asfalty w kierunku Bukowiny Tatrzańskiej. Czym prędzej trzeba zjechać z głównej drogi bo nas pozabijają. W końcu zjeżdżamy w upragniony teren. Taterki się oddalają, zbliżają się Pieniny…
Tak wygląda raj…..
Z powrotem na asfaltówkę i jesteśmy prawie w Bukowinie Tatrzańskiej. Mamy ją ominąć bokiem. Oczywiście rozpędzam się i zjeżdżam dwukilometrowym zjazdem do Bukowiny. Staję i czekam na chłopaków. Dzwoni Olek – “wracaj, pomyliłeś trasę”. Mówię – “nie czekajcie, jedźcie. Ja Was dogonię”. Jadę z powrotem do góry. Pierwszy raz na Carpatia Divide spada mi łańcuch. Zakładam i ruszam dalej. Spada po raz kolejny… Mam 4km “do przodu”.
Zwiększam tempo żeby dogonić chłopaków. Po ok. 8km w Budach Cygańskich znowu mylę trasę – na szczęście na płaskim i orientuję się już po 500m – czyli 1km nadrobiony. Doganiam Olka i Piotrka. Przed nami Łapszanka – pchamy rowery po cholernym podjeździe wyłożonym dziurawymi betonowymi płytami – jak ktoś je wogóle był w stanie tu ułożyć?? Mija nas auto wyjące na I-szym biegu… Błoto. Zwalone drzewa.
można jeździć na mleku można też na błocie 😉
Zjeżdżamy do Kacwina (śmieszna nazwa – ciekawe jaka jest jej geneza 🙂 KAC – WIN). Spokojne, ciche, malutkie miasteczko. Sklep, obok restauracja/pizzeria i budka z lodami. PIĆ!!!! Dwa radlery od razu… Olek oczywiście od razu “zakręca się” wokół zorganizowania czegoś na obiad. Podobno gdzieś niedaleko jest knajpka skąd dowożą obiady. Nie ruszamy się stąd – tu jest fajnie. Zamawiamy telefonicznie i czekamy… Przyjeżdżają następne grupy. W pewnym momencie jest nas chyba z dwudziestu… Chyba wszyscy zaplanowali tu porządny “popas”.
City Center Kacwin 🙂
kupa „siana” 🙂
Wszyscy są pod wrażeniem wyczynu Zbyszka Mossoczego. W nocy, po 58 (PIĘĆDZIESIĘCIU OŚMIU!!!) godzinach dotarł na metę w Mucznem. To naprawdę niesamowite. Ten facet powinien zostać dokładnie przebadany przez naukowców bo to co robi stawia go w rzędzie nadludzi – może to już kolejny etap ewolucji 😉
Ruszamy dalej. Przed nami pierwszy objazd, który wynikł podobno z uwag “PIERWSZEGO” – do niektórych info o objeździe nie dotarło, wyszła z tego jakaś lekka “zadyma” ale kto śledził fejsa ten wiedział – Spisska Stara Ves.
I zaczyna się jeden z piękniejszych odcinków naszej trasy – przełom Dunajca… Sromowce, Czerwony Klasztor. W Czerwonym Klasztorze namawiam chłopaków na małe piwo. Opierają się początkowo ale ….
Tłumy ludzi. Niesamowita ilość turystów na rowerach. 90% bez kasków. Ruch na ścieżce turystycznej wzdłuż Dunajca jak na krakowskim Rynku. Ale jedzie się wspaniale.
tłumy bez kasków
Olek
Foty nie oddają realu … Wypłaszczają i zmniejszają...
Zjeżdżamy ze szlaku wzdłuż przełomu. Siadamy w słowackiej knajpce bo przed nami podjazd na Palenicę.
Palenica
Ostatnia “prosta” do “Schroniska pod Durbaszką”. Za godzinę powinniśmy być na miejscu. Ale jeszcze przepiękny widok na Szczawnicę…
Szczawnica bokiem…
Oczywiście nocleg w Durbaszce już “zabukowany” – Olek zadziałał. Jak to dobrze choć raz nie być tym “głównym logistykiem” który musi myśleć i działać za większość… 😀
Dojeżdżamy do Durbaszki. Jeszcze kilka chwil zostało do zachodu słońca… Wypadałoby w końcu choć raz go uchwycić na fotce… Do schroniska już przed nami dotarła mamba on bike. Zastanawia się jeszcze czy jechać dalej ale jednak zostaje… Siedzimy chwilę i rozmawiamy. Jestem pod wrażeniem sposobu w jaki jest “spakowana” – ma wszystko co jest niezbędne a objętościowo wygląda to jak 1/2 moich maneli. Od dzisiaj będzie dla mnie guru bikepackingu 😀
chyba nogi mi schudły 😀
Jest “stanowisko” do mycia rowerów. Korzystamy po kolei i zostawiamy rowery na noc ustawione pod schroniskiem – raczej ich nikt nie zwinie… Jest opcja schowania do jakiegoś pomieszczenia z tyłu schroniska ale klucz w zamku się BARDZO ciężko przekręca i boimy się nawet myśleć co by było gdyby się złamał… 😀
Candy znowu czysta
Kuchnia przygotowuje dla nas ostatnie zamówienia. Rosół z makaronem po tylu dniach pierogów i radlera smakuje jak ambrozja….
jak u babci 🙂
Przez obiadokolację i prysznic zapominam o zachodzie słońca. Załapuję się na ostatnie promienie…
Pieniny…
W pokojach nie ma gniazdek elektrycznych a komórki, trackery i inne prądożerne urządzenia wypada naładować. Znajdujemy je w świetlicy, która jednocześnie służy nam za suszarnię.
Świetlico-suszarnio-elektrownia
Cztery dni za mną. Moja Candy, nie licząc dzisiejszych dwóch “spadnięć” łańcucha jak na razie bezawaryjnie. Przed Carpatia Divide na grupie dyskusyjnej dużo było straszenia odnośnie szybkości zużywania się klocków hamulcowych. Mam na wszelki wypadek dwa komplety zapasu. Ale na razie moje hamulce są jak żyleta… Albo nie hamuję na zjazdach albo mamy szczęście że nie pada 😀
Dzień czwarty zamykam dystansem 101km i 2130m przewyższenia.
Ciekawe gdzie jutro “wylądujemy”…